poniedziałek, 31 grudnia 2012

rok 2012 - podsumowanie

Co przyniósł rok 2012? Przede wszystkim odkryłam dwóch nowych autorów, których twórczość bardzo przypadła mi do gustu. Pierwsze miejsce zajmuje George R. R. Martin i jego saga Pieśni lodu i ognia. W zasadzie czytam naprawdę niewiele fantastyki, a do wszelakich powieści science-fiction podchodzę dość sceptycznie i niepewnie, ale w przypadku Martina po prostu pieję z zachwytu. Gra o tron okazała się strzałem w dziesiątkę, dawno już żadna książka tak mnie nie wciągnęła, a kolejne tomy były również dobre (jeśli nie lepsze). Do przeczytania został mi Taniec ze smokami, ale na ten tom przyjdzie czas już w nowym roku.

Drugim tegorocznym odkryciem jest twórczość Jacka Ketchuma. Jego chyba najsłynniejszą powieścią jest Dziewczyna z sąsiedztwa, która zrobiła na mnie niemałe wrażenie. Styl autora jest dość specyficzny i nie każdemu może odpowiadać, jego powieści są pełne realizmu, grozy i okrucieństwa. Fani takich mrocznych klimatów nie zwiodą się na prozie Ketchuma.

Niestety pewna część książek przeczytanych w tym roku okazała się dość przeciętna, które niczym szczególnym się nie wyróżniły. Ot, szybka i przyjemna lektura, o której zapomina się po paru dniach. Jednak znalazło się kilka perełek, które zasługują na uwagę.
Służące okazały się bardzo wciągającą lekturą, teraz wypadałoby obejrzeć film :) Motyl to emocjonująca historia, obok której nie można przejść obojętnie. Z przeczytanych w tym roku powieści Kinga, Dallas '63 było najlepsze. Zupełnie inne oblicze autora, ale równie zajmujące. Nadzieja ogromnie mnie zaskoczyła, jedna z nielicznych książek, która wywołała u mnie tyle emocji. Czytając Sekret Tudorów świetnie się bawiłam, niezwykle ciekawe i intrygujące tło historyczne, a do tego wciągająca opowieść.
        

Co do rozczarowań, to nie było tak źle. Parę książek mnie strasznie wynudziło (Co widziały wrony albo Muskając aksamit) i sięgnęłam po powieści Diany Palmer, które okazały się infantylne, musiałam trafić na straszne gnioty. Tak poza tym nie mogę narzekać :)

W zasadzie nie mam konkretnów planów na przyszły rok, chociaż może nieco bardziej uśmiechnąć się do klasyki, częściej sięgać po powieści fantasy (bo tegoroczne odkrycie okazało się przecież rewelacyjne), a Wy układacie jakieś czytelnicze postanowienia?


Wszystkiego dobrego na Nowy Rok! 

czwartek, 27 grudnia 2012

Uczta dla wron - George R. R. Martin



Tytuł oryginału: A Feast for Crows. Vol. 1 & 2
Tłumaczenie: Michał Jakuszewski
Stron: 510 & 523
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Moja ocena: 5/6


Wspominałam już, że do lektury Gry o tron podchodziłam dość sceptycznie, ale czekała mnie ogromna niespodzianka. Świat wykreowany przez Martina pochłonął mnie bez reszty i bez wątpienia saga Pieśni lodu i ognia jest największym odkryciem tego roku. Dlaczego? Rozległa i tajemnicza kraina, mnóstwo barwnych postaci, niekończące się intrygi, umiejętnie utkana sieć spisków, liczne tajemnice i intrygujące legendy. To tylko niektóre elementy, które składają się na niesamowicie wciągającą historię. Uczta dla wron to czwarty tom sagi i podobnie jak poprzedni został podzielony na dwie części. Z pewnością jest o wiele spokojniejszy niż Nawałnica mieczy, ale o tym napiszę za chwilę.

Martin powołał do życia wielu bohaterów, oczywiście stopniowo się ich pozbywa, ale zaraz pojawiają się kolejni. W Uczcie dla wron przybyło kilka nowych osób, a niektóre drugoplanowe postaci stanęły tym razem na pierwszym planie i odgrywają znaczną rolę. Z drugiej strony można odnieść wrażenie, że autor o paru bohaterach zupełnie zapomniał. Nie przeszkadzało mi, że nie było fragmentów z Daenerys, chociaż przydałoby się wiedzieć, co planuje Matka Smoków. Jestem skora wybaczyć, że Jon Snow nie zabrał głosu, w końcu opowieść z punktu widzenia Sama dostarczała nieco informacji, co się dzieje na Murze. Jednak do czasu, ponieważ Samwell dostał specjalne zadania od nowego Lorda Dowódcy i opuścił Północ, ale nie będę zdradzać szczegółów. Nawet nie odczułam braku Stannisa i niebezpiecznej Melisandre. Ale gdzie się podział Tyrion? W moim odczuciu najlepsza, najbardziej ciekawa i nieprzewidująca postać. Martin stworzył genialnego bohatera, a w Uczcie dla wron nie było o nim ani słowa. Owszem, Cersei o nim wspomina, złorzecząc i życząc mu śmierci w męczarniach, ale to jest zaledwie parę zdań. W Nawałnicy mieczy Tyrion odegrał znaczną rolę, a jego ostatni wyczyn przebił wszystko i to dosłownie przebił, a raczej wbił. A teraz co, na wakacje pojechał? Jak się okazało, był to celowy zabieg, co Martin tłumaczy w posłowiu i zapewnia, że pozostałe postaci pojawią się w kolejnym tomie, ale strasznie brakowało mi tego karzełka.

W tej części mamy okazję przede wszystkim przyglądać się złotowłosym bliźniakom. Cersei popada w coraz większy obłęd i spiskuje, w pewnym momencie zaczęła mi działać na nerwy. Jej postać w poprzednich tomach robiła na mnie większe wrażenie, teraz wydała mi się obłąkaną babą, która lubi patrzeć na swoje odbicie w lustrze i widzieć na swojej głowie koronę. Niezłym dodatkiem było to, że w jej działaniach było nieco makabry i przyznaję, że tylko czekałam, aż się przejedzie na tych swoich kłamstwach. Natomiast Jamie zyskał w moich oczach, chyba w końcu zaczął myśleć. Postać Brienne nabrała też kolorytu, a jej przygody dodawały trochę smaczku. Sansa nadal mnie irytuje, chociaż można zaobserwować jej przemianę i jestem ciekawa, co z tego wyniknie. Momentami miałam wrażenie, że Arya zgubiła gdzieś swoją zadziorność, ale ona na pewno nie powiedziała ostatniego słowa.

W Uczcie dla wron jest o wiele mniej akcji, walki zbliżają się ku końcowi, rżenie koni ucichło, topory i miecze powoli zostają odkładane na bok, ale gra o tron się nie skończyła. Wszyscy obmyślają niecne plany, spiskują i kombinują, jakby tu zyskać dla siebie jak najwięcej. Czytelnik ma możliwość się wyciszyć, uspokoić skołatane nerwy po rzezi, którą dostarczył poprzedni tom, i nabrać dystansu. Ta część jest jakby takim przerywnikiem, czyżby cisza przed kolejną burzą? Martin wprowadził dużo pobocznych wątków, więcej uwagi poświęcił dotychczas mało znaczącym bohaterom. Niektóre fragmenty mogą się wydać nieco nużące, ale moim zdaniem, mimo wszystko, są one potrzebne. Autor z ogromną dbałością opisuje skutki wojny pięciu królów, zabiera nas w różne zakątki Siedmiu Królestw i przybliża panujące nastroje. Martin potrafi wciągnąć w swój świat, który jest dopracowany w najdrobniejszych szczegółach, powoli wyjaśnia niektóre wątki i jakby od niechcenia uśmierca paru bohaterów, ot tak, dla zabicia nudy i w efekcie znowu zlikwidował jedną z moich bardziej lubianych postaci.

Martin zachwycił mnie po raz kolejny, mimo że ten tom jest nad wyraz spokojny, nie czuję się znudzona. Chociaż pod koniec drugiej części akcja ruszyła, Cersei w końcu dostała pstryczka w nos i czytając ten wątek, czułam sporą satysfakcję. Poza tym relacje wróg-przyjaciel zmieniają się z zawrotną szybkością i trzeba naprawdę się skupić, aby zrozumieć kto, z kim i dlaczegoPodziwiam autora za jego wyobraźnię, stworzył niesamowity świat i bez trudu przychodzi mu snucie zajmującej historii pełnej intryg, walk, tajemnic i zaskakujących zwrotów akcji. Uczta dla wron jest obowiązkową książką dla fanów Martina, a tych, którzy jeszcze nie znają tej sagi, zachęcam do sięgnięcia po pierwszy tom. W tym przypadku chronologia jest wskazana, bo naprawdę można się pogubić. Nawet osoby, które nie przepadają za powieściami fantasy, zmienią zdanie za sprawą Pieśni lodu i ognia. Jest to rewelacyjna saga!

poniedziałek, 24 grudnia 2012

świąteczne życzenia :)



Wszystkiego dobrego z okazji Świąt Bożego Narodzenia, dużo spokoju i radości,
miękkich płatków śniegu za oknem,
ciepłych bamboszy przy pachnącej choince
i sypiącym iskrami kominku,
a także wymarzonych prezentów (oczywiście tych książkowych :-)), spełnienia marzeń, samych sukcesów w Nowym Roku i spokoju w sercu.

Wesołych Świąt!

czwartek, 20 grudnia 2012

Pamiętne lato - Lesley Lokko



Tytuł oryginału: One Secret Summer
Tłumaczenie: Małgorzata Żbikowska
Sron: 478
Wydawnictwo: Świat książki
Moja ocena: 5/6


Lesley Lokko jest ghańsko-szkocką pisarką, która wychowała się w Ghanie. Dzięki temu w jej książkach można odczuć lekki powiew egzotyki, co jest ogromnym plusem. Z jej twórczością miałam już wcześniej do czynienia, czytając Świat u stóp. Ta wielowątkowa powieść mnie porwała, a styl autorki bardzo przypadł mi do gustu. Pamiętne lato okazało się równie pasjonującą lekturą, w której nie zabrakło intrygującej tajemnicy, nieszablonowych bohaterów i całej gamy uczuć.

Trudno streścić fabułę tej książki, ponieważ akcja rozgrywa się na wielu płaszczyznach. Poznajemy trzy młode dziewczyny, każda pochodzi z innego kraju, różnią się wyglądem, pozycją społeczną i planami na przyszłość. Maddy jest niepewną siebie aktorką, Julia odnoszącą sukcesy prawniczką, a Niela powściągliwą tłumaczką. Spotykają się dopiero na pewnym etapie swojego życia, ponieważ połączyły je więzy rodzinne. Każda z nich oddała serce jednemu z braci Keelerów. Keelerowie to dość majętna rodzina, jednak stosunki między nimi dalekie są ideałowi. Co zaszło w dalekiej przeszłości między braćmi, że teraz nawet nie potrafią przebywać ze sobą w jednym pokoju? Maddy, Niela i Julia starają zrozumieć i dostosować do tej niełatwej sytuacji, ale każda  z nich czuje się nieswojo w towarzystwie Diany, która jest ich teściową. Diana natomiast skrywa własną tajemnicę i boi się, że wyjawienie prawdy zniszczy wszystko, na co pracowała tyle lat.

Pamiętne lato urzekło mnie z kilku powodów. Przede wszystkim na uznanie zasługuje kreacja bohaterów, która dopracowana jest w najdrobniejszych szczegółach. Mamy tu do czynienia z całą feerią charakterów i poglądów, ponieważ każda z postaci wyróżnia się usposobieniem, podejściem do życia, ma inny bagaż doświadczeń. Widać wyraźny kontrast między poszczególnymi osobami i autorka w umiejętny sposób poruszyła tutaj problem nietolerancji i nierówności społecznej. Bardzo mnie zaintrygowała postać Nieli i z dużym zainteresowaniem śledziłam jej losy. Wydaje mi się, że jest najbardziej wyrazistą postacią, ma za sobą niełatwą i przykrą przeszłość, ale małymi kroczkami udało jej się odnieść sukces i odnaleźć szczęście. Julia też wydawała się ciekawą osobą, ale moja sympatia do niej zmalała gdzieś tak w połowie książki. Gdy byłam pewna, że już poznałam bohaterów i wiedziałam, czego mogę się po nich spodziewać, czekała mnie kolejna niespodzianka. Kilka razy byłam zaskoczona, a wręcz rozczarowana ich decyzjami. Uważam, że autorka wykonała kawała dobrej roboty i stworzyła niezwykle barwne postaci, które potrafią wywołać wiele sprzecznych emocji.

Kolejnym atutem tej powieści jest miejsce akcji, a raczej miejsca, ponieważ mamy okazję przenieść się różne zakątki świata. Większość czasu spędzamy w Londynie, ale historia również rozgrywa się w ogarniętą wojną Afryce, głośnym Nowym Jorku, gdzie podobno spełniają się marzenia, czy też w pięknej posiadłości na południu Francji. Ta różnorodność nie pozwala na nudę, tylko powoduje, że cała historia jest jeszcze bardziej intrygująca. Poza tym ciekawym wątkiem są relacje Josha z braćmi i autorka dość długo trzyma nas w niepewności, co jest powodem tej jawnej niechęci i napiętych stosnuków między nimi. Czy pewne zdarzenie z przeszłości na zawsze przekreśliło szansę na zgodę? Do tego jeszcze trzeba dodać tajemnicę, którą pilnie strzeże Diana. Kobieta jest przekonana, że ujawnienie tego sekretu zniszczy rodzinę. Powieść bez wątpienia jest wielopłaszczyznowa i niezwykle wciągająca. Pojawia się wiele wątków, ale wszystkie w pewnym momencie się łączą i znajdują punkt wspólny.

Przeczytawszy Świat u stóp byłam zachwycona tą powieścią i do dzisiaj pamiętam, jak przeżywałam tę lekturę. Jednak w przypadku Pamiętnego lata mój entuzjazm jest już nieco mniejszy. Dlaczego? Nie chodzi o to, że książka jest  gorzej napisana, czy historia nudna i przewidywalna. W żadnym wypadku! Po prostu byłam rozczarowana niektórymi sytuacjami, które zupełnie nie potoczyły się po mojej myśli. Ale przecież o to chodzi w literaturze, aby zaskoczyć czytelnika i wywołać u niego masę emocji, prawda? Nie można nazwać Pamiętnego lata szablonową pisaniną o miłości, takie zaszufladkowanie byłoby bardzo krzywdzące. Owszem, jest to historia przede wszystkim o uczuciach, ale również o niełatwych wyborach i konsekwencjach, którym trzeba sprostać. Jest to książka o poszukiwaniu własnej tożsamości, o walce z samym sobą i szczęściu, które łatwo można zniszczyć. Jestem przekonana, że każdy odnajdzie w tej historii coś dla siebie. 

piątek, 14 grudnia 2012

Mam na imię Księżniczka - Sara Blædel



Tytuł oryginału: Kald mig Prinsesse
Tłumaczenie: Iwona Zimnicka
Sron: 352
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Moja ocena: 3/6


Pewnie zdążyliście zauważyć, że mam słabość do kryminałów, a te skandynawskie bardzo przypadły mi do gustu. Twórczość Sary Blædel intrygowała mnie od dłuższego czasu i w końcu nadarzyła się okazja, aby przeczytać książkę autorstwa tej duńskiej pisarki. Z wielką chęcią przeniosłam się z mroźnego Oslo i zaśnieżonych Helsinek do Kopenhagi. Mam na imię Księżniczka jest drugim tomem serii kryminalnej, ale niezrażona nieznajomością pierwszej części, zabrałam się do czytania. Jak wypada pani Blædel na tle innych pisarzy z Północy?

Młoda kobieta zostaje brutalnie zgwałcona w swoim mieszkaniu i sprawa ta zostaje przydzielona asystent kryminalnej Louise Rick. W trakcie dochodzenia na jaw wychodzi, że kobietę zgwałcił mężczyzna, którego poznała na portalu randkowym. Wymiana maili i pierwsze spotkanie nie zapowiadały tak wstrząsających skutków. Oczywiście podał fałszywą tożsamość i teraz jest trudny do wyśledzenia, ponieważ ofiara nie potrafi podać jego rysopisu. Kilka dni później dochodzi do podobnej napaści, ale skutki są już bardziej dramatyczne, ponieważ kobieta umiera. Pojawia się nikły trop, ale okazuje się mało pomocny. Policja nie próżnuje, ale nie może też pochwalić się sukcesem, dodatkowo prasa dorzuca swoje trzy grosze i rozdmuchuje sprawę. Gwałciciel jest nadal na wolności i szuka kolejnych ofiar. Louise podejmuje działanie, mając nadzieję, że w ten sposób odszuka sprawcę.

Motyw, którym posłużyła się autorka konstruując fabułę, jest bardzo na czasie. Obecnie duża część osób poznaje się przez Internet, a portale randkowe cieszą się niemałą popularnością. Można napisać na ten temat osobny referat, uwzględniając wady i zalety takiego wirtualnego poznawania się. Czy jest to w ogóle bezpieczne? Trzeba się mieć na baczności, nikt nie ma stu procentowej pewności, kto jest po drugiej stronie komputera i jakie są jego rzeczywiste zamiary. Czat, wymiana maili to może i całkiem sympatyczna sprawa, ale finał takiej znajomości może nie być wcale taki łatwy do przewidzenia. Sara Blædel wykorzystała popularność portali randkowych do swojej intrygi i prawdę mówiąc niczym szczególnym mnie nie zaskoczyła. Czarujący i szarmancki mężczyzna okazał się w rzeczywistości gwałcicielem o sadomasochistycznych skłonnościach. W pewnym momencie zdziwiło mnie, że główna bohaterka nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo świat wirtualny jest rozpowszechniony. Cała fabuła książki krąży wokół poznawania się przez Internet, do tego można dodać szukanie sprawcy i stan psychiczny ofiar. Powiedziałabym, że wyszło to dość przeciętnie.

Jak już wspomniałam Mam na imię Księżniczka jest drugim tomem serii, ale nieznajomość poprzedniej części nie jest konieczna, bez problemu można się odnaleźć w fabule. Ten kryminał nie powalił mnie na kolana, czytałam go raczej z umiarkowanym zainteresowaniem. Wszystko było jasne od samego początku, żadnych pokręconych intryg, niewiadomą był tylko sprawca. Zabrakło mi tutaj różnych tropów i całego szeregu podejrzanych, abym sama mogła szukać rozwiązania. Autorka tak manewruje akcją, że czarny charakter pojawia się niemal na samym końcu. W głowie nie kłębiły mi się myśli typu: niemożliwe, nie wpadłabym na to, że to on, bo wcześniej ta postać w ogóle nie zwróciła mojej uwagi, zaledwie o niej wspomniano. Zakończenie więc nie zrobiło na mnie większego wrażenia, zabrakło mi ciągłej niepewności i napięcia. Pomijając całą intrygę kryminalną, zostało również opisane życie prywatne Louise i jej problemy osobiste, jest to jakiś plus, bo ubarwia nieco fabułę. Podsumowując, szału nie było, ale możliwe, że się skuszę na kolejną książkę tej autorki. Na chwilę obecną Sara Blædel nie zawędruje jednak na czołówkę moich ulubionych pisarzy.

niedziela, 2 grudnia 2012

Dobry początek - David Nicholls



Tytuł oryginału: Starter for ten
Tłumaczenie: Mira Czarnecka
Sron: 495
Wydawnictwo: Wielka Litera
Moja ocena: 3/6


David Nicholls jest brytyjskim pisarzem i scenarzystą a z jego twórczością miałam już wcześniej do czynienia. Jakiś czas temu czytałam Jeden dzień i książka była bardzo dobra, do dzisiaj miło ją wspominam. Autor zafundował niebanalną, wzruszającą historię, która potrafiła zaintrygować. Pełna dobrych przeczuć sięgnęłam więc po Dobry początek. Czy i tym razem moje wrażenia były podobne? Otóż lektura tej powieści okazała się nieco męcząca i nudnawa, ale o tym za chwilę.

Brian Jackson zaczyna nowy etap w swoim życiu. Studia jawią mu się pełne wyzwań i widzi w nich szansę na zaprowadzenie zmian. Ma oczywiście sporo planów, począwszy od pisania wierszy, poprzez nauczenie się palenia papierosów, a kończąc na znalezieniu pięknej dziewczyny. Poza tym pragnie wziąć udział w popularnym teleturnieju wiedzy, jednak eliminacje nie idą po jego myśli, ale na skutek zbiegu okoliczności Brian trafia do drużyny. Chłopaka pochłania życie studenckie, które stwarza mu niemało trudności. Jego prace pozostawiają wiele do życzenia, na wykładach nie potrafi sformułować własnych myśli, albo unika zajęć. Brian uważa, że te niepowodzenia należy przypisać temu, że jest śmiertelnie zakochany i na niczym innym (niż obiekt jego westchnień) nie potrafi się skupić. Czy wybranka jego uczuć również podziela ten stan? I jak Brian poradzi sobie w turnieju?

Nie mogę nie wspomnieć o głównym bohaterze, który jest zarazem narratorem. Całą historię poznajemy z punktu widzenia Briana, który dzieli się swoimi przeżyciami i mnóstwem mniej lub bardziej wartościowych przemyśleń. Stajemy oko w oko z nastolatkiem u progu dorosłości, który właśnie zaczął studia. Chłopak ma wiele ambitnych planów, chce zaistnieć, wykazać się, być po prostu kimś. Dzięki narracji pierwszoosobowej mamy bezpośredni wgląd w myśli i emocje bohatera, który nic przed nami nie ukrywa, poznajmy Briana z każdej strony. Początkowo byłam rozbawiona jego sposobem bycia, podejściem do zmian, które pragnął w sobie zaprowadzić. Z czasem jednak Brian wzbudzał we mnie coraz większe politowanie. Jego wpadki i poczucie humoru, które mnie bawiło i było na swój sposób urocze, później wydało mi się po prostu żenujące. Próbował udawać wyluzowanego i inteligentnego faceta, a w rzeczywistości wyglądało to zupełnie inaczej i często się kompromitował. Na siłę próbował być zabawny, co spotykało się z konsternacją u rozmówcy. Rozumiem, Brian był w okresie, w którym próbował odkryć samego siebie i odnaleźć swoje prawdziwe ja, ale coś mi w nim przeszkadzało. Nie jestem pewna, czy go polubiłam, bo zaczął mi działać na nerwy. Nie mogę zaprzeczyć, że kreacja bohatera jest dopracowana, bo w końcu to on gra tu pierwsze skrzypce, jest podstawą całej powieści. Jednak mimo wszystko ciekawszą postacią wydała mi się Rebecca, która miała niezły charakterek, chociaż pojawiał się dość rzadko. Warto też wspomnieć o Alice i zadać sobie odwieczne pytanie, które może budzić kontrowersje. Piękny musi oznaczać również dobry? Niektórzy są przekonani, że te dwa słowa to synonimy, zatem z urodą w parze zawsze idzie inteligencja, szlachetność i mnóstwo innych pozytywnych cech. Tak jest i już. Otóż wcale niekoniecznie. Myślę, że Nicholls całkiem zgrabnie zarysował ten problem i przedstawił swój punkt widzenia, z którym wiele osób może się zgodzić.

O czym właściwie jest Dobry początek? O poszukiwaniu własnej tożsamości, próbie spełniania marzeń, po części również o miłości. Ciekawym elementem była też relacja Briana z matką i swoimi najlepszymi przyjaciółmi. Powieść dobrze się czytało, ale w pewnym momencie mnie znudziła. Ciągłe wałkowanie tego samego tematu i konkluzje, które donikąd nie prowadziły. Kilka fragmentów mnie nużyło, wydały mi się zupełnie nie potrzebne i przegadane. Myślę, że jakby uszczuplić nieco stron, to powieść i tak by na niczym nie straciła. Kolejna kwestia, książka ma być z założenia zabawna, przynajmniej takie zapewnienie znajduje się na okładce. Jak to naprawdę wygląda? Przyznaję, parę razy się zaśmiałam, chociaż humor jest dość specyficzny i nie każdemu może odpowiadać. Pojawiło się kilka żartów sytuacyjnych doprawionych szczyptą ironii, które były niezłe i zgrabnie wpasowały się w akcję. Z drugiej strony parę razy chciałam powiedzieć Brian, litości. Weź się ogarnij! Niektóre sytuacje już nie były śmieszne, tylko komiczne i to w negatywnym znaczeniu.

Trudno porównać tę powieść do Jednego dnia, bo książki są zupełnie o czymś innym, ale tym razem poczułam się rozczarowana. Czytałam bez większego entuzjazmu, poza tym jedno zdanie na okładce streściło całą fabułę książki! No ludzie kochani, jak mam się cieszyć z lektury, kiedy wiem, co się stanie i żadna sytuacja mnie nie zaskoczy? Chyba przestanę czytać te opisy, bo robią więcej szkody niż pożytku. Co do samej powieści, to podsumowując: jest to straszny przeciętniak. Można przeczytać, ale na mnie większego wrażenia książka nie zrobiła. Za tydzień pewnie już w ogóle nie będę o niej pamiętać.

środa, 28 listopada 2012

Ostatni wilkołak - Glen Duncan



Tytuł oryginału: The Last Werewolf
Tłumaczenie: Martyna Plisenko
Stron: 418
Wydawnictwo: Replika
Moja ocena: 4/6


Wilkołaki zaraz obok wampirów to dość wdzięczny temat i częsty motyw wykorzystywany w książkach, bądź filmach. Legenda pełna swoistych symboli, owiana nutką grozy i niebezpieczeństwa. Potworna klątwa, księżyc w pełni, ciemny i ponury las, z którego słychać przejmujące wycie, intryguje i z pewnością pobudza wyobraźnię. Prawdę mówiąc dotychczas nie trafiłam, ani też specjalnie nie szukałam historii o wilkołakach. Książki z gatunku paranormal romance do mnie nie przemawiają, a jedynym znanym mi wilkołakiem do tej pory był poczciwy profesor Lupin. Dotychczas spotkałam się z różnymi recenzjami na temat książki Glena Ducana. Zaciekawiona rozbieżnością opinii i samą tematykę, z chęcią zabrałam się za czytanie Ostatniego wilkołaka.

Jake Marlow jest wilkołakiem, który żyje już ponad dwieście lat. Klątwa dotknęła go, kiedy miał około trzydziestki i był szczęśliwym mężem, mając u boku piękną i kochającą kobietę. Wraz z pierwszą przemianą cały jego dotychczasowy świat runął. Mijały lata, a on raz w miesiącu stawał się potworem. Miał jednego przyjaciela, który znał prawdę, ale mimo to Jake czuł się samotny i nieszczęśliwy. Dowiaduje się, że jest ostatnim przedstawicielem swojego gatunku, a specjalna organizacja o nazwie MOKFO bardzo się nim interesuje. Jake jest celem, który trzeba zlikwidować. Mężczyzna przyjmuje to ze stoickim spokojem, nie mając nawet zamiaru się bronić. Ten stan rzeczy zmienia się, kiedy poznaje Talullę. Dodatkowo panem Marlowem interesują się wampiry, które chcą go wykorzystać do swoich niecnych czynów. Do czego jest potrzebny wampirom i jaką rolę odegrała w jego życiu Talulla?

Początkowo książka wydała mi się strasznie przegadana. Pomyślałam, że jeśli powieść będzie wyłącznie składała się z takich dysput filozoficznych pełnych egzystencjalizmu, to będę rozczarowana. Trochę naiwnie jest wierzyć informacjom na okładce, ale opis książki przecież nie powinien być wyssany z palca. Ostatni wilkołak ma być przerażającą powieścią, zachwycającym i spryskanym krwią horrorem. Tymczasem bohater bardzo lubił dywagować nad sensem swojego istnienia, śmierci się nie bał, wręcz czekał na nią pogodzony z losem. W końcu po dwustu latach może poczuć się znudzony, prawda? Miałam tylko nadzieję, że nie odczuję podobnego znużenia historią Jake’a. Okazało się, że książka potrafi zaintrygować. Może nie wieje grozą, ale powieść jest wciągająca i ma swoisty klimat. Narracja, która z początku do mnie nie przemawiała, okazała się całkiem dobrym rozwiązaniem. Nawet to filozoficzne ględzenie idealnie wkomponowało się w fabułę i co ważniejsze, pasowało do osobowości Jacoba. Było świetnym dopełnieniem kreacji bohatera i toczącej się akcji, która na szczęście ruszyła z kopyta.

Ostatni wilkołak był całkiem dobrą lekturą, polało się trochę krwi, nie zabrakło zwrotów akcji, które nadały tempa i ubarwiły historię. Jednak jeśli oczekujecie powieści grozy, to możecie poczuć się nieco rozczarowani. Owszem, książka trzyma w napięciu, było kilka mocniejszych opisów, w dużej części powiało też erotyzmem, ale czytając zakończenie zamiast poczuć strach, to się najnormalniej w świecie wzruszyłam. Jakbym chwyciła do ręki romans pełen miłosnych wyznań i emocjonujących wydarzeń. Nie takiego stanu ducha oczekuje się, czytając horror. Gdzie trwoga, napięte nerwy, dreszczyk emocji? Zamiast tego pojawiło się głośne westchnienie, które towarzyszy podczas czytania ckliwej sceny. Paradoksalnie wydaje się to nieco komiczne. Ja tu jestem nastawiona na rozbryzgi krwi, latające flaki i inne potworności, a czułam się, jakbym oglądała Titanica. Pomijając zakończenie, książka utrzymana jest w takim nieco perwersyjnym klimacie, ma w sobie coś intrygującego, ale na pewno nie jest to horror z prawdziwego zdarzenia. Legenda wilkołaka w wydaniu Glena Duncana mnie nie zawiodła, ale nie będzie też żadnego piania z zachwytu. Jak już pisałam, książka jest dobra i warto skonfrontować dotychczasowe wilkołacze opowieści z tą historią, która może Was zaskoczyć.

poniedziałek, 26 listopada 2012

Śmiertelne napięcie - Alex Kava



Tytuł oryginału: Hotwire
Tłumaczenie: Katarzyna Ciążyńska
Stron: 316
Wydawnictwo: Mira Harlequin
Moja ocena: 4/6


Macie ulubioną serię kryminalną i bohaterów, do których zdążyliście się przywiązać i z chęcią śledzicie ich poczynania? W mojej czołówce na pewno znajdzie się Patrik Hedström i Erica Falck (cykl kryminałów Läckberg), Jane Rizzoli i Maura Isles (to z kolei thrillery medyczne Gerristsen), Lincoln Ryhme i Amelia Sachs (postaci wykreowane przez Deavera), niezastąpiony Hercules Poirot (fani Agathy Christie na pewno się ze mną zgodzą), Jack Reacher (prym wiedzie w książkach Childa). Znalazłoby się jeszcze wiele innych postaci, do których mogę dołączyć agentkę FBI Maggie O’Dell. Śmiertelne napięcie autorstwa Alex Kavy to już dziewiąta część cyklu z udziałem Maggie. Autorka nadal trzyma poziom, czy może już za bardzo wymęczyła bohaterkę?

Maggie O’Dell pracuje w FBI, jest specjalistką w tworzeniu portretów psychologicznych zbrodniarzy. Tym razem zostaje wysłana do Nebraski, aby zbadać sprawę zabitego i okaleczonego bydła. Mieszkańcy okolicy wysuwają przeróżne hipotezy, począwszy od spisku rządu, a kończąc na wyjaśnieniu, że to sprawka UFO. Sprawa bydła jednak zostaje zepchnięta na margines, kiedy w lesie odnaleziono grupę nastolatków. Maggie wraz z miejscowym policjantem trafia na miejsce, gdzie okazuje się, że dwoje dzieciaków nie żyje, a jeden jest poważnie ranny. Agentka podejrzewa, że chłopak został rażony prądem. Jak jednak wytłumaczyć zeznania nastolatków, którzy zapewniają, że widzieli dziwne światła i fajerwerki? Tymczasem w Waszyngtonie  dochodzi do podejrzanych zatruć w stołówkach szkolnych. Specjaliści nie potrafią zidentyfikować szczepu bakterii. Czy to atak terrorystyczny, a może niebezpieczne eksperymenty, które wymknęły się spod kontroli? W sprawę zaangażował się pułkownik Benjamin Platt. Czy te dwie sprawy są ze sobą powiązane?

Do książki podchodziłam trochę sceptycznie, ponieważ poprzednia część (Kolekcjoner) nieco mnie rozczarowała. Obawiałam się, że autorka już pisze na siłę, ale nie było tak źle, jak się spodziewałam. Podobało mi się, że fabuła biegnie dwutorowo. Z jednej strony Maggie zajmuje się śmiercią nastolatków. Sprawa ta ma wiele znaków zapytania i mylnych tropów, zresztą mam sentyment do samej bohaterki. Z drugiej strony Ben bada, dlaczego zaszło do niebezpiecznych zatruć. Ten wątek nawet bardziej mnie zainteresował. Można tu było wymyślać przeróżne scenariusze: czy to sprawka rządu, a może terrorystów, albo jakiś naukowy maniak eksperymentuje i tworzy szczepy nowych bakterii. Chyba przyznacie, że jest w tym spory potencjał. Jak poradziła sobie z tym Kava? Powiedziałabym, że nie najgorzej, ale książka na kolana mnie nie rzuciła. Akcja płynęła warto, czytało się szybko, wydarzenia intrygowały, ale w ogólnym rozrachunku wyszło dość przeciętnie. Skończyło się tak, jak można się było tego spodziewać, nie było suspensu, żadnego wstrzymywania oddechu, zaskoczenia, fajerwerków. Nada. Zakończenie trochę rozczarowuje, przez co książka jako kryminał wiele traci.

Oprócz wątku kryminalnego, pojawia się delikatny zarys życia prywatnego bohaterów. Maggie i Ben poznali się już wcześniej i coś miedzy nimi zaiskrzyło. W tej części zostało o tym jedynie napomknięte. Wydaje mi się, że w poprzednich tomach było więcej o sferze uczuciowej Maggie. W Śmiertelnym napięciu autorka skupiła się przede wszystkim na rozwikłaniu sprawy, spychając postaci i ich rozterki na bok. Książka jest dobra, ale na pewno znajdą się o wiele bardziej zajmujące kryminały. Porównując do poprzedniej części, Śmiertelne napięcie wypada lepiej. Mam wrażenie, że Kava bardziej się postarała, ale na pewno nie przebiła wcześniejszych tomów, jak np. Dotyk zła, czy W ułamku sekundy. Tej części dałam czwórkę, ale chyba przede wszystkim z sentymentu do bohaterów. Jeśli nie znacie przygód agentki O’Dell to polecam, nieznajomość poprzednich książek w niczym nie przeszkadza. Warto spróbować, a jeśli macie możliwość, to sięgnijcie po wcześniejsze tomy.

czwartek, 22 listopada 2012

Cukiernia pod Amorem. Cieślakowie - Małgorzata Gutowska-Adamczyk



Stron: 472
Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Moja ocena: 6/6


Przyznaję, że dość rzadko sięgam po polską literaturę, ale pani Małgorzata Gutowska-Adamczyk, zaraz obok Hanny Kowalewskiej to moja ulubiona autorka, której książki serdecznie polecam. Niedawno w blogosferze popularna stała się najnowsza powieść pisarki Podróż do miasta świateł, którą oczywiście z chęcią przeczytam. Wcześniej jednak chcę poznać całą trylogię Cukierni pod Amorem. Już kawał czasu temu czytałam pierwszy tom i w końcu nadeszła ta chwila, kiedy zabrałam się za drugą część. I po raz kolejny jestem zachwycona. Starałam się czytać jak najdłużej, rozkoszując się lekturą, ale nie dało rady. Cukiernia pod Amorem. Cieślakowie jest równie pasjonująca i emocjonująca, jak część poprzednia.

Po przeczytaniu pierwszego tomu byłam zauroczona. Historia Zajezierskich mnie wciągnęła i zaintrygowała. Naprawdę nie wiem, dlaczego upłynęło tyle czasu, zanim sięgnęłam po drugi tom. Nie miałam jednak żadnego problemu, aby przypomnieć sobie postaci i odnaleźć się w fabule. Jakbym dopiero przed momentem odłożyła poprzednią część i bez chwili przerwy dalej śledziła losy bohaterów. Tym razem przeważają fragmenty, których akcja dzieje się na przełomie XIX i XX wieku, co bardzo mi odpowiadało. Mogłam poznać dalsze poczynania Marianny, której było mi po prostu żal. Nie będę zdradzać za dużo szczegółów, ale miałam wrażenie, że mimo wszystko dziewczyna nie była szczęśliwa. Bardzo mnie zainteresowała postać Grażyny, córki Kingi Toroszyn. Ta panna była pełna energii, pomysłów i miała niezły charakterek, szalenie barwna postać. I oczywiście na scenie pojawia się rodzina Cieślaków, która też odgrywa dość istotną rolę. Fragmentów, opisujących czasy współczesne było niewiele i nawet dobrze się złożyło. Gdy czytałam o Hryciu i jego miłosnym uniesieniu, to ogarniała mnie irytacja. Chyba za sprawą Igi, która nie polubiła obiektu westchnień ojca i ta antypatia również pojawiła się u mnie. Bez wątpienia bohaterowie i wydarzenia z przeszłości są o wiele barwniejsze i bardziej fascynujące.

Przede wszystkim tło historyczne zasługuje na uznanie. Autorka w rewelacyjny sposób przedstawiła realia, dbając o szczegóły i przybliżając fakty z początku XX wieku. Co ciekawsze, akcja powieści nie dzieje się wyłącznie w naszym rodzimym kraju. Mamy okazję również poznać, jak emigranci radzili sobie w Ameryce. Marianna przecież zamieszkała w Chicago razem ze swoim bratem Jackiem i próbowała się odnaleźć w nowej dla niej rzeczywistości. Nie dość, że tęskniła za domem, to język był dla niej sporą barierą trudną do pokonania, a wielkość miasta ją przerażała. Ciekawostką było również to, jak Jacek radził sobie w czasach prohibicji. Na pewno przełomowym wydarzeniem był wybuch I wojny światowej. Autorka w bardzo zajmujący sposób opisała życie pod okupacją pełne walk, zniszczeń i biedy, a także powstanie niepodległej Polski. W tych niełatwych czasach bohaterowie próbowali pokonać przeciwności losu, nie tracąc nadziei i własnych marzeń. Książka zakończyła się z rokiem 1939, więc wpływ, jaki miała II wojna światowa na życie dobrze już znanych osób, można poznać w trzecim tomie. Ciekawi mnie, jak potoczą się losy Pawła Cieślaka, jednego z synów hrabiego Zajezierskiego. Paweł do tej pory nie spotkał ojca, a sam hrabia chyba nie wie, że ma jeszcze jednego syna.

Bogaty język, plastyczność opisów i kreacja bohaterów powoduje, że książkę czyta się z prawdziwą przyjemnością. Naprawdę jestem zachwycona prozą pani Gutowskiej-Adamczyk. Powieść już od pierwszych stron pochłania, a z każdą kolejną kartką wzbudza jeszcze większą ciekawość. Śledzimy nie tylko losy rodziny Zajezierskich, ale i wielu innych osób, które intrygują i wzbudzają sympatię. Książka jest wielowątkowa i nie można się przy niej nudzić. Najbardziej oczarował mnie ten realizm minionych czasów pełen utartych zwyczajów, strojów, konwenansów i następujących nowinek technicznych. Do tego świetnie zarysowani bohaterowie, każdy się czymś wyróżniał, miał swoje wady i zalety: poważna i szanowana hrabina Barbara, rozmarzona Ada, pewna siebie Grażyna, sprytna rodzina Cieślaków i wielu wielu innych, których bardzo polubiłam. Do tego jeszcze dochodzi tajemnica pierścienia, którą próbuje odkryć Iga już w czasach współczesnych. Było wiele radosnych wydarzeń pełnych śmiechu, ale również smutnych i wzruszających momentów. Z pewnością nie zabrakło emocji, które towarzyszyły na każdym kroku. Książka jest bez wątpienia bardzo zajmująca i mogłabym się nią zachwycać bez końca. Z całym przekonaniem polecam całą trylogię Cukierni pod Amorem, naprawdę warto! 

poniedziałek, 19 listopada 2012

Winter - Asia Greenhorn



Tytuł oryginału: Winter
Tłumaczenie: Kornelia Krzystek
Stron: 454
Wydawnictwo: Dreams
Moja ocena: 3/6


Jak tylko książka do mnie dotarła, zaraz zabrałam się do czytania. Dość rzadko sięgam po powieści dla młodzieży, bo większość jest niestety dość schematyczna, ale Winter mnie zaintrygowała. Swoją drogą tytuł teraz ładnie się wkomponował w nadchodzącą porę, książka okazała się miłym urozmaiceniem długich i zimnych wieczorów. Powieść jest debiutem autorki, co też trochę daje się odczuć, ale o tym za chwilę. Asia Greenhorn zaprasza czytelnika do małego walijskiego miasteczka, dacie się skusić?

Bohaterką jest nastoletnia Winter Starr, która razem z babcią mieszka w Londynie. Planują właśnie wyjazd, jednak starsza pani trafia do szpitala. Lekarze nie potrafią wytłumaczyć jej nieoczkiwanego pogorszenia zdrowia, co gorsza z kobietą nie ma kontaktu, ponieważ zapadła w śpiączkę. Winter zostaje zmuszona do przeprowadzki do małego miasteczka na północy Walii, gdzie czekają na nią nowi opiekunowie. Dziewczyna poznaje przyjaciół i próbuje się zaaklimatyzować w nowym otoczeniu, jednak niepokój o babcię cały czas ją męczy. W szkole Winter spotyka tajemniczego Rhysa, przed którym ostrzegają ją nowi znajomi. Nastolatka nie potrafi jednak walczyć z rodzącym się uczuciem. W miasteczku dochodzi do podejrzanych zniknięć i napadów, sama Winter zostaje zaatakowana. Postanawia odkryć prawdę, poznaje również tajemnicę własnego pochodzenia i sekret jej zmarłych rodziców. Co jeszcze skrywa ciche miasteczko?

Spoglądając na okładkę, od razu można zgadnąć, jaki autorka miała pomysł na fabułę. Te dwie rany na szyi dziewczyny są bardzo wymowne, prawda? Wampiry to bardzo chodliwy temat, chociaż wydaje mi się, że ostatnio są spychane na margines przez antyutopie, które stały się bardzo chwytliwym motywem. Wracając jednak do tych drapieżnych stworzonek, które mają obsesję na punkcie krwi. Tak się zastanawiam, czy ten cały wampiryzm stał się tak popularny za sprawą sagi Zmierzch, czy ja po prostu wcześniej nie zwróciłam na to uwagi? Po przeczytaniu książek pani Meyer stwierdziłam, że nie mam ochoty na podobne historie o kochliwych i nieziemsko przystojnych krwiopijcach. W końcu jednak pomyślałam, że warto skonfrontować tę najbardziej popularną wampirzą opowieść z inną. Czy Asia Greenhorn mnie zaskoczyła? Tym razem nie było brokatowych wampirów, które aby zaspokoić pragnienie polują na zwierzęta. Nie śpią też w trumnach, nie palą się na słońcu i nie uciekają, kiedy rzuci się w nich czosnkiem (chociaż żaden bohater tego nie próbował). Wampiry w wykonaniu pani Greenhorn niczym się nie różnią od zwykłych ludzi, mają tylko nieodpartą potrzebę wypić krwistoczerwonego płynu i czasami pokażą kły. Poza tym oczywiście się zakochują, walczą z przeciwnościami losu, a czarne charaktery mają swoje niecne plany, są groźne i niebezpieczne.

Autorka nie wykazała się dużą oryginalnością w kreacji głównej bohaterki. Nastoletnia Winter nie ma rodziców, przenosi się do obcego miasta, poznaje nowych przyjaciół i pewien przystojny nieznajomy zwraca jej uwagę. Nie będę marudzić, schemat podobny jak w niemal każdej tego typu historii, co tak naprawdę wcale mi nie przeszkadzało. Szkoda tylko, że autorka nie przyłożyła się do opisu bohaterów, którzy byli po prostu nijacy, żadna postać nie wywarła na mnie większego wrażenia. Plusem może być czarny charakter, bo przez większość część książki go nie podejrzewałam. Co do akcji to niby coś się dzieje: tajemnicze zniknięcia, marudzenie Winter na swoją sytuację, ukradkowe rzucanie spojrzeń w bibliotece, wampirzy napad, miłosne objawienie, odkrycie prawdy, walka i buzi na zakończenie. To tak w większym skrócie. Nie mogę zaprzeczyć, że autorka się starała, ale czuję niedosyt. Ta historia mogła mieć w sobie spory potencjał, a wyszło dość przeciętnie. Zakończenie też pozostawia wiele do życzenia, wszystkiego nie wyjaśnia, wiele wątków pozostało nierozwiązanych. Może będzie drugi tom?

Mimo swojej objętości książkę czyta się bardzo szybko za sprawą króciutkich rozdziałów, a może z powodu bardzo prostego języka. Historia wciąga, ale jak już wspomniałam, czegoś mi zabrakło. Może to wina słabej kreacji bohaterów, albo braku wyjaśnienia wszystkich wątków. Bez wątpienia jednak historia Winter to miła odmiana po marudzącej Belli i książkę mimo wszystko uważam za nienajgorszą. Lubicie wampirze motywy? Zaryzykujcie z powieścią Asii Greenhorn i odkryjcie, kim tak naprawdę jest Winter.

czwartek, 15 listopada 2012

Droga nad jezioro - Susan Wiggs


Tytuł oryginału: Snowfall at Willow Lake
Tłumaczenie: Małgorzata Borkowska
Stron: 380
Wydawnictwo: Harlequin
Moja ocena: 4/6


Twórczość Susan Wiggs poznałam niedawno i na swoim kącie mam dopiero dwie przeczytane książki jej autorstwa, teraz już trzy. Jest to typowa literatura kobieca. Moje pierwsze spotkanie z tą amerykańską pisarką było bardzo udane, wybór padł na A między nami ocean… i powieść zachęciła mnie, aby sięgnąć po kolejne tytuły. I tak też się stało. Jakiś czas temu czytałam Pensjonat nad Wierzbowym Jeziorem i książka utwierdziła mnie w przekonaniu, że styl autorki bardzo mi odpowiada. Tym razem z biblioteki przyniosłam Drogę nad jezioro, która jest kolejną częścią cyklu Kroniki znad jeziora. Wrażeniami po tej właśnie lekturze chciałabym się z Wami teraz podzielić.

Sophie Bellamy jest odnoszącą sukcesy prawniczką, dla swojej kariery poświęciła małżeństwo, a kontakt z dziećmi stał się nieco niezręczny i oficjalny. Kobieta mieszka po drugiej stronie oceanu, więc rzadko widuje się z córką i synem, pozostaje jedynie rozmowa telefoniczna. Sophie osiągnęła ogromny sukces zawodowy, z którego jest niezwykle dumna. Brała udział w kontrowersyjnej sprawie dotyczącej zbrodni wojennych i doprowadziła do kilku wyroków skazujących. Walka z tyranami Trzeciego Świata była dla niej wielkim wyzwaniem, któremu sprostała. Gdy z trudem uszła z zamachu terrorystycznego, zdała sobie sprawę, że musi coś zmienić w swoim życiu. Powinna być bliżej własnych dzieci, których tak naprawdę nie zna. Podejmuje decyzję o przeprowadzce i udaje się do cichego miasteczko Avalon. Przede wszystkim pragnie poprawić swoje stosunki z dziećmi, co powoli się jej udaje, poza tym w jej życie wkracza Noah. Czy Sophie jest gotowa na nowy związek? I jak sobie poradzi z demonami przeszłości?

Co mi się najbardziej podoba, to miejsce akcji – spokojna mieścina w pobliżu pięknego jeziora. Pewnie już wspominałam, że lubię takie urokliwe zakątki niż wrzawę wielkiego miasta, bo za sprawą takiej miłej i spokojnej atmosfery, książka nabiera cieplejszego charakteru. Serię Kroniki znad jeziora zaczęłam od trzeciego tomu i już wtedy spodobał mi się klimat miasteczka Avalonu, więc z chęcią do niego wróciłam. Niektóre miejsca i postaci były mi już dobrze znane, w Drodze nad jezioro tym razem główną bohaterką jest Sophie, która w poprzedniej części zagrała swoje pięć minut. Przyznam, że nie zapałałam do niej większą sympatią po tych epizodycznych scenach, w których się pojawiała. Teraz miałam okazję poznać ją bliżej i zrozumieć jej postępowanie. Poza tym autorka poświęciła też trochę uwagi dzieciom Sophie, które w poprzedniej części również odgrywały istotną rolę. Myślę, że jednak warto czytać ten cykl chronologicznie, bo niektóre wątki się przeplatają i wydarzenia z wcześniejszych książek mają tutaj swoje następstwa. Mimo to bez problemu można odnaleźć się w fabule, nie znając początkowych tomów, ponieważ Wiggs tak manewruje historią, że wszystko jest jasne bez zagłębiania się w szczegóły. 

Wspomnę o przepisach, które autorka umieściła po niektórych rozdziałach. Nie wiem, co one miały na celu, na pewno nic nie wnoszą do fabuły, ale są ciekawych dodatkiem. Na przykład taka holenderska czekolada na gorąco jest kusząca, a może jakaś inna propozycja zainspiruje Was do zrobienia czegoś dobrego. Droga nad jezioro to spokojna lektura, takie typowe czytadło dla chwili relaksu. Jak przystało na romans, zakończenie jest przewidywalne, ale właśnie o to chodzi. Czasami przyda się książka, która dostarczy nam wielu pozytywnych emocji. I taka jest właśnie powieść Susan Wiggs. Obserwujemy kobietę, która po traumatycznych przeżyciach, zapragnęła przewartościować swoje życie. Próbuje odbudować swoje relacje z dziećmi, poznaje kogoś nowego, jednak wzbrania się przed tym uczuciem. Koniec końców pojawia się typowe żyli długo i szczęśliwie. Droga nad jezioro to może nieco banalna, ale ciepła i lekka historia, więc jeśli szukacie przyjemnej i niewymagającej lektury, to będzie idealna.

sobota, 10 listopada 2012

Sekret Tudorów - Christopher W. Gortner



Tytuł oryginału: The Tudor Secret
Tłumaczenie: Michał Madaliński
Stron: 342
Wydawnictwo: Książnica
Moja ocena: 6/6


Dość niechętnie sięgnęłam po Sekret Tudorów autorstwa C. W. Gortnera. Natychmiast pomyślałam, że zostanę zaatakowana mnóstwem męczących faktów historycznych, które mnie z marszu zniechęcą. Jednak czasy Tudorów mają w sobie coś intrygującego, więc dałam się namówić i całe szczęście. Powieści historycznej często przykleja się łatkę nudnej, albo monotonnej lektury. Teraz z całym przekonaniem mówię, że to bzdury. Gortner mnie zachwycił, nie spodziewałam się, że książka tak mnie zafascynuje.

Narratorem i zarówno głównym bohaterem jest Brendan Prescott, dwudziestoletni chłopak, który nie zna swojej rodziny. Jest podrzutkiem i wychowywał się w bogatej i szanowanej rodzinie Dudleyów. Chłopcem opiekowała się ochmistrzyni Alice, która była mu bardzo bliska i zastępowała matkę. Brendan zostaje giermkiem Roberta Dudleya i trafia na dwór królewski. Dostaje od swojego nowego pana zadanie, które doprowadza go do księżniczki Elżbiety. Chłopak początkowo jest nieco naiwny, wplątuje się w intrygi, sam zostając pionkiem w tej politycznej grze. Szpieguje dla Williama Cecila, który jest doradcą Elżbiety. Młoda królewna pragnie spotkać się z bratem Edwardem VI, którego stan zdrowia jest źródłem nieustających plotek. Na Brendana czyha wielkie niebezpieczeństwo, ale jest gotów na wszystko ze względu na Elżbietę Tudor, której przyrzekł służbę.

Przyznaję, że dość sceptycznie podchodziłam do tej lektury. Obawiałam się, że zostanę przytłoczona faktami historycznymi podanymi w nudny i mało atrakcyjny sposób. Nic bardziej mylnego. Autor nie rzuca datami, a opisywane wydarzenia są niezwykle zajmujące. Dotychczas miałam tylko nikłe pojęcie o tej części historii, tyle ile pamiętałam ze szkoły, czyli, umówmy się, niewiele. Gortner przedstawił czasy Tudorów bardzo przystępnie, nawet największy laik odnajdzie się w tych XVI wiecznych realiach. Trzeba przyznać, że autor w rewelacyjny sposób oddał ducha tamtej epoki. Początkowo myślałam, że książka będzie czymś na kształt biografii Elżbiety, a wydarzenia historyczne będą odgrywały dość istotną rolę, a okazały się niezwykle barwnym tłem opowieści. Sekret Tudorów obfituje w spiski i intrygi, jedne bardziej wyrafinowane od drugich i równie niebezpieczne. Główny bohater, który zaczyna bawić się w szpiega, szybko orientuje się, że nikomu nie można ufać. Każdy tak kombinuje, aby mieć jak najwięcej korzyści dla siebie. Całe szczęście, że okazał się dość inteligentny, aby zrozumieć, co tak naprawdę się dzieje. Oprócz wszystkich machinacji tyczących się sukcesji do tronu, Brendan odkrywa tajemnicę własnego pochodzenia. Ten wątek jeszcze bardziej ubarwia fabułę.

W paru recenzjach natknęłam się na opinie, że kreacja bohaterów pozostawia trochę do życzenia. Nie odniosłam wrażenia, że postaci jest mdłe i mało ciekawe. Może jedynie w przypadku Brendana tak było, który w porównaniu do Elżbiety wydaje się nijaki. Chłopak jest głównym bohaterem, ale gdy tylko pojawia się młoda królewna, schodzi na dalszy plan. To właśnie Elżbieta jest najbardziej wyrazistą postacią w tej książce, chociaż wcale tak dużo uwagi nie zostało jej poświęcone. Jednak za każdym razem bije pewnością siebie, odwagą i widać, że jest to kobieta z charakterem. Ta książka mnie natchnęła, aby bliżej zaznajomić się z dynastią Tudorów i przede wszystkim z Elżbietą. Ten okres historii szalenie mnie zaciekawił i cieszę się, że sięgnęłam po książkę Gortnera. W Sekrecie Tudorów fikcja zgrabnie przeplata się z prawdą, nie zabrakło faktów historycznych, które w żadnym wypadku nie są męczące. Gortner popisał się zarówno wiedzą, jak i wyobraźnią. Przedstawił ten okres historii bez zarzutu, umiejętnie wplatając swoje domysły i własną fantazję, a obok dobrze znanych postaci postawił fikcyjnych bohaterów. Swój pomysł przedstawił w niezwykle realistyczny sposób, tworząc harmonijną opowieść, która wciąga od samego początku. Książka jest napisana prostym językiem i czyta się naprawdę szybko. Jeśli lubicie powieści historyczne pełne szpiegów, niebezpieczeństw i intryg, to Sekret Tudorów będzie idealną lekturą. Mnie powieść wciągnęła i czytałam z przyjemnością.

czwartek, 8 listopada 2012

Telefon od anioła - Guillaume Musso



Tytuł oryginału: L’appel de l’ange
Tłumaczenie: Joanna Prądzyńska
Stron: 415
Wydawnictwo: Albatros
Moja ocena: 5/6


Zostając w literaturze francuskiej, przyszedł czas na najnowszą książkę Musso. Jak tylko Telefon od anioła zawitał w progi mojej biblioteki, natychmiast ustawiłam się w kolejce i na szczęście książka szybko trafiła w moje ręce. Nie wiem, czy wspominałam, ale uwielbiam twórczość Musso. Jego styl pisania od razu przypadł mi do gustu, to w jaki sposób kreuje bohaterów i sam pomysł na intrygującą fabułę znalazło we mnie pozytywny oddźwięk. Dotychczas jego książki mnie nie zwiodły, za każdym razem kiedy sięgam po jego nową powieść, wiem, że czeka mnie ciekawa lektura. Jak było w przypadku Telefonu od anioła?

Telefon. Mała rzecz, którą ma każdy z nas. Jedni są bardziej do niego przywiązani, inni mniej. Jak było w przypadku naszych bohaterów? To właśnie od telefonu wszystko się zaczęło. Jonathan i Madeline zupełnie przypadkowo spotykają się na lotnisku, a raczej zderzają ze sobą. Trochę niemiłych słów i każdy udaje się w swoją stronę, zapominając o tym incydencie. Maddie z narzeczonym leci do Paryża, a mężczyzna wraz z synkiem udają się do San Fransisco. Feralne zderzenie na lotnisko przyniosło zupełnie niespodziewany skutek, para całkowicie przez przypadek zamieniła się swoimi telefonami komórkowymi. Czy ciekawość weźmie górę? Oczywiście, że tak. Zarówno Madaline, jak i Jonathan przeglądają komórki i dowiadują się istotnych rzeczy, a nie są to tylko e-maile, smsy i zdjęcia. Telefon skrywa wiele informacji, które nie powinny poznawać osoby trzecie. Oboje dochodzą do tajemnic z przeszłości, ale czy ich drążenie wyjdzie na dobre?

Postać Madeline jest ciekawa i złożona. Poznajemy ją jako właścicielkę kwiaciarni, jest szczęśliwą narzeczoną i planuje ślub. Wydaje się, że kobieta jest spełniona i niczego jej nie brakuje. Wraz z kolejnymi kartkami dowiadujemy się o jej przeszłości i pewnym wydarzeniu, które miało ogromny wpływ na jej życie. Z drugiej strony jest Jonathan, który prowadzi małe bistro. Okazało się, że niegdyś był słynnym szefem kuchni, osiągnął ogromny sukces i cieszył się uznaniem. Jednak karta się odwróciła i mężczyznę spotkała porażka nie tylko na gruncie zawodowym. Bardzo mi się podobało w jaki sposób zostały przedstawione ich losy, Maddie poznaje historię Jonathana za sprawą informacji w sieci i własnego prywatnego śledztwa. Natomiast Jonathan odkrywa sekrety kobiety przede wszystkim dzięki jej komórce. Okazuje się, że pewna sprawa ich łączy i to był naprawdę niezły zbieg okoliczności, ale nie ma co marudzić, to w końcu fikcja. Spodobały mi się sylwetki bohaterów, każdy z nich miał jakąś tajemnicę, smutną przeszłość i sprawę, która cały czas ich gnębiła.

Tym razem Musso mnie zaskoczył dość rozbudowanym wątkiem kryminalnym, który okazał dopracowany w najdrobniejszych kwestiach, albo niezwykle nieprawdopodobny. Zależy jak na to spojrzeć, ale występuje mnóstwo zbiegów okoliczności, które wydają się wręcz nierzeczywiste. Autor często w swoich książkach bawi się trochę fantastyką, ale tym razem nie pojawiają się motywy nadprzyrodzone. Bohaterowie wszystko zawdzięczają czystemu przypadkowi, przeznaczeniu, a może i fatum. Momentami nieźle się bawiłam, bo fabuła obfitowała w niewyjaśnione śledztwo, powiązania z mafią, morderstwa, skandale, zawody miłosne. Niezły miszmasz, w książce nic nie zabrakło, ale nie ma się wrażenia przesytu. Wszystko jest ze sobą powiązane i każdy wątek istotny. Powieść czyta się w mgnieniu oka nie tylko za sprawą interesującej historii, ale również dzięki lekkiemu pióru autora. Telefon od anioła wciąga już od pierwszych stron i cały czas trzyma w napięciu, ponieważ Musso serwuje nam wiele frapujących epizodów. Książka jest wielowymiarowa, znajdziemy w niej wiele wątków, które razem tworzą pasjonującą całość. Serdecznie polecam, jak każdą powieść Musso.

poniedziałek, 5 listopada 2012

Bielszy odcień śmierci - Bernard Minier



Tytuł oryginału: Glace
Tłumaczenie: Monika Szewc-Osiecka
Stron: 510
Wydawnictwo: Dom Wydawniczy REBIS
Moja ocena: 5,5/6


Z francuskiej literatury kojarzy mi się w tej chwili tylko Maxime Chattam, który pisze naprawdę niezłe kryminały i Guillaume Musso, którego książki po prostu uwielbiam. Biorąc do ręki Bielszy odcień śmierci Bernarda Miniera, nie miałam jakiś większych oczekiwań, zignorowałam pochlebne opinie na okładce, bo często nie mają nic wspólnego ze stanem rzeczywistym i zabrałam się do czytania. Spotkała mnie duża niespodzianka, autor pozytywnie mnie zaskoczył, a książka okazała się zarówno pasjonującą, jak i niepokojącą lekturą.

Wyobraźcie sobie: Pireneje, stacja kolejki liniowej, a tam okaleczone ciało, ale żeby było ciekawiej ciało konia, bez głowy. Kto i co chciał w ten sposób zademonstrować? Trzeba przyznać, że przenieść martwego konia, który przecież nie waży dwadzieścia kilogramów, na taką wysokość to nie lada wyczyn. Jaki był ku temu cel? Od razu skojarzyła mi się scena z Ojca chrzestnego, który ma mały element wspólny, ale tym razem to nie ma nic wspólnego z mafią. Co ciekawe, w pobliżu leży Instytut Wargniera, czyli szpital psychiatryczny. Może tu trzeba szukać osoby odpowiedzialnej za wyczyn z martwym zwierzęciem? To jednak nie jedyna zbrodnia, która ma miejsce. Koń był dopiero początkiem makabrycznych wydarzeń. W dzień znalezienia tych niecodziennych zwłok, do Instytutu przybywa nowa psycholog – Diane, która również zostaje wplątana w intrygę. Śledztwo prowadzi komendant Servaz, który odkrywa mroczne sekrety i naraża własne życie, aby rozwiązać zagadkę.

Przede wszystkim brawa dla autora za samą intrygę kryminalną. Czytam dość sporo kryminałów i niełatwo mnie zaskoczyć, w wielu tego typu lekturach często pojawiają się pokrewne wątki, mniej lub bardziej schematyczne działania bohaterów, a podobne motywy powodują, że naprawdę szybko można się domyśleć przebiegu akcji. U Maniera było trochę bardziej skomplikowanie, co szalenie mi się podobało. Mnóstwo śladów i faktów, które do siebie nie pasowały i nie można było znaleźć punktu wspólnego. Długi czas zadawałam sobie pytanie: o co chodzi? Przecież tu nic nie pasuje. Trzeba przyznać autorowi, że potrafi zakręcić fabułą i wyprowadzić czytelnika w pole, który zupełnie nie spodziewał się takiego rozwoju akcji. Z wielkim zainteresowaniem obserwowałam poczynania bohaterów i analizowałam pojawiające się tropy, próbując dojść do sedna. Zastanawialiście się, jakie są najczęstsze powody popełnienia zbrodni? Pieniądze, zemsta, namiętność. Motywy znane od zawsze, które niczym nas nie zaskoczą, ale całe rozegranie morderstw zostało świetnie poprowadzone. Dawno nie czytałam kryminału, który tak mnie zaintrygował i trzymał w napięciu.

Poza tym samo miejsce akcji robi wrażenie i stwarza atmosferę podszytą grozą. Osadzenie fabuły u podnóża Pirenejów było strzałem w dziesiątkę, a dodanie do tego szpitala psychiatrycznego dla przestępców o przerażających dewiacjach było mistrzowskie. Miejsce niemal odcięte od świata, a w nim psychopaci, socjopaci i mordercy bez skrupułów. Moim zdaniem to świetny zabieg ze strony autora, który dodaje książce posmaku grozy, niepewności i strachu. Szkoda tylko, że fragmenty o Instytucie pojawią się w tak małym stopniu. Akcja przede wszystkim jest skupiona na Servazie – osobie odpowiedzialnej za przebieg śledztwa. Momenty, w którym występuje Diane czytałam z dużym zainteresowaniem, a postać Juliana, najgroźniejszego pensjonariusza szpitala, była chyba najbardziej intrygująca. W ogóle kreacja bohaterów jest całkiem udana, bo prócz prowadzonego śledztwa, pojawiają się wątki z życia prywatnego postaci. I na przykład epilog był naprawdę niezły, tłumaczył niektóre zachowania bohaterów, albo pokazywał ich zupełnie inne oblicze. To była taka wisienka na torcie, bo często się zdarza, że epilog jest w ogóle niepotrzeby, albo psuje cały odbiór lektury.

Bielszy odcień śmierci to jeden z lepszych thrillerów, jakie ostatnio czytałam. Świetna intryga, barwni bohaterowie i ta mroźna atmosfera – to wszystko składa się na wciągającą lekturę, która potrafi trzymać w napięciu niemal przez cały czas. Sięgając po tę książkę nie spodziewałam się jakieś większej rewelacji, a jestem naprawdę miło zaskoczona, bo otrzymałam coś oryginalnego. Książka była nieprzewidywalna i nieszablonowa, a miejsce akcji bardzo przypadło mi do gustu, niemal czułam ten mróz i strach. Jak na debiut, Bernard Minier wykonał kawał dobrej roboty. Jeśli chcecie przeczytać naprawdę dobry i nietuzinkowy thriller, to bez wahania polecam Bielszy odcień śmierci. Warto.

czwartek, 1 listopada 2012

Cujo - Stephen King



Tytuł oryginału: Cujo
Tłumaczenie: Jacek Manicki
Stron: 352
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Moja ocena: 3/6


Dawno nie czytałam czegoś naprawdę strasznego, a zawsze kiedy słyszę hasło horror, to moje myśli idą w kierunku Stephena Kinga. Tym razem wybór padł na Cujo, ponieważ z okładki spoglądał na mnie pies o czerwonych, przerażających ślepiach. Autor już na pierwszych stronach potrafi czytelnika wprowadzić w odpowiednią atmosferę. Każdy z nas miał w dzieciństwie jakieś koszmary, których się obawiał – potwory spod łóżka, czy inne stwory czające się w ciemnym kącie. A gdyby te nasze wyimaginowane strachy okazały się rzeczywistością? Albo, co gorsza, nasz ukochany zwierzak zamienił się w mordercę?

Akcja rozgrywa się w miasteczku Castle Rock, dobrze znanym z innych powieści Kinga. Autor ma chyba sentyment do tego miejsca i co tu dużo mówić, ja też. Lubię wracać do starych, dobrze mi znanych, zakątków. Niejedno już przeżyłam w Castle Rock i muszę stwierdzić, że mieszkańcy tego miasteczka mają przekichane. Dziwię się, że jeszcze nie pozamykano ich wszystkich w pokojach bez klamek i nie odprawiono tysięcy egzorcyzmów. Na pewno nie jest to okolica, do której warto się wybrać na urlop, bo zamiast relaksacyjnego spaceru czeka nas sprint z krzykiem przerażania na ustach i obłędem w oczach. Chociaż znajdą się i tacy, którzy lubią taki ekstremalny wypoczynek. Castle Rock tylko na pozór jest sennym i spokojnym miastem Nowej  Anglii, w rzeczywistości skrywa w sobie wiele sekretów, o których aż strach pomyśleć. Zapewniam, że miłośnicy grozy z chęcią odwiedzą tę mieścinę.

Pierwsze kroki skierujemy do domu Trentonów, gdzie poznamy zwykłą amerykańską rodzinę, składającą się z ojca, matki i syna. Vic jest oddany pracy, Donna szuka rozrywki w ramionach innego mężczyzny, a Tad boi się potwora z szafy. Myślę, że ta minimalistyczna charakterystyka bohaterów w zupełności wystarczy, potem King wprowadza elementy dramatu, co uwidacznia się w kreacji postaci, nadając im większego kolorytu. Pewnego pięknego dnia Trentonowie wybierają się do Cambera, aby naprawić samochód. Kim jest Camber? Pomijając funkcję mechanika, jest właścicielem Cujo, a Cujo to ogromny bernardyn, spokojny psiak, wręcz ukochany pieszczoch syna Cambera. Jak to przystało na psa, Cujo udaje się w pogoń na królikiem. Ścigając obiad, wpada do małej pieczary, gdzie brzydkie i niedobre nietoperze ranią go w nos, zarażając w ten sposób wścieklizną. Biedny Cujo powoli zmienia się w bestię.

Sporą rolę odgrywa aspekt psychologiczny, który został umiejętnie wkomponowany i jest dość istotny. Fragment, w którym Donna siedzi z synem uwięziona w samochodzie, a wokół krąży Cujo, był całkiem niezły. Autor wyraźnie podkreślił emocje, które towarzyszyły bohaterce: trwogę, nadzieję, zrezygnowanie. Albo kiedy inna postać staje w oko w oko z wściekłym psem i zdaje sobie sprawę, że nie ma ucieczki i czeka go marny koniec. Co w takiej sytuacji odczuwa osoba, którą dotyka śmiertelne niebezpieczeństwo? Strach, pogodzenie się z losem, niedowierzanie, a może złość? Potworne psisko z chęcią mordu w oczach i kapiąca białą pianą z pyska, z którego błyskają ostre kły na pewno robi niemałe wrażenie. Jak Wy byście zareagowali w konfrontacji z psem potworem? Trudno to sobie wyobrazić.

Jeśli miałabym ocenić książkę w kategorii horroru, to Cujo niestety wypada dość słabo. Aż mi nie chce to przejść przez gardło, ale King tym razem trochę mnie rozczarował. Podczas lektury nie zgrzytałam zębami ze strachu. Cały czas czekałam, aż tytułowy Cujo zagryzie połowę mieszkańców, którzy będę umierać w męczarniach. Albo… właśnie, widzieliście film Kwarantanna, czy też hiszpański Rec? Zamknięta kamienica, a w środku ludzie zarażeni zmutowaną wścieklizną atakują się wzajemnie. Spodziewałam się jakiegoś podobnego motywu, który z pewnością podziałałby na wyobraźnię. Wściekły pies nie wywołał we mnie uczucia czystej trwogi. Jednak według mnie to właśnie Cujo był jedynym wyrazistym protagonistą i mimo wszystko było mi go żal. Takie milusie psisko, a spotkało go wielkie nieszczęście. Podobały mi się fragmenty, które opisywały zdarzenia z jego perspektywy. Mieliśmy okazję przekonać się, jak on odbiera całą tę sytuację i jak zmienia się jego sposób postrzegania świata.

Nie jest to krwawa powieść grozy (no dobrze, trochę tej krwi było, ale nie przesadzajmy), która powoduje, że boimy się przewrócić kolejną kartkę. Przyznaję, że duża część wprawiła mnie tylko w znużenie, ale pewnie dlatego, że spodziewałam się mrożącego krew w żyłach horroru. Teraz zastanawiam się, skąd było we mnie takie przeświadczenie. Chyba za sprawą wielu opinii nastawiłam się na zupełnie inny typ lektury niż w rzeczywistości okazał się Cujo i stąd moje rozczarowanie, bo przecież książka nie była taka zła. Jak na stworzoną w oparach alkoholu (King przyznał, że pisząc tę historię nie stronił od alkoholu i narkotyków) to powieść wyszła całkiem nienajgorsza. Fabuła ma ręce i nogi, mimo nieco nudnawych fragmentów, które w moim przekonaniu niewiele wnoszą do akcji i moim skromnym zdaniem przydałoby się więcej makabrycznych sytuacji. Zgadzam się, że książka jest poruszająca, ale budząca grozę to już za mocne słowa. Raczej nie będę uciekać na widok każdego psa, ale gdy zobaczę bernardyna, to z pewnością przypomnę sobie historię Cuja.

Recenzja bierze udział w konkursie Syndykatu Zbrodni w Bibliotece

poniedziałek, 29 października 2012

Sekretny język kwiatów - Vanessa Diffenbaugh



Tytuł oryginału: The Language of Flowers
Tłumaczenie: Małgorzata Miłosz
Stron: 400
Wydawnictwo: Świat książki
Moja ocena: 4/6


Po Sekretny język kwiatów sięgnęłam nieufna jak lawenda (porównanie adekwatne do tematyki książki, a co). Sama fabuła nie do końca mnie przekonywała, jednak mnogość pozytywnych opinii na temat debiutu Vanessy Diffenbaug spowodowała, że nie mogłam przejść obok tej powieści obojętnie. Obawiałam się, że wszystkie ochy i achy będą nieco nad wyraz, a ten cały kwiatowy wątek nie przypadnie mi do gustu i uznam za kiczowaty. Starając powstrzymać się nieco sceptyczne nastawienie, zabrałam się za lekturę. Czy warto skusić się na Sekretny język kwiatów?

Victoria miała najgorsze dzieciństwo, jakie może spotkać dziecko. Jako sierota została ulokowana w domu dziecka, albo w kolejnych rodzinach zastępczych. Nigdzie nie potrafiła zagrzać dłużej miejsca, opisywano ją jako aspołeczną i nie mogącą się przystosować do nowego otoczenia. Czy to była wyłącznie wina dziewczynki, a może po prostu spotykała nieodpowiednie osoby? W końcu trafia do Elizabeth, która mimo wszystko chce zatrzymać Victorię. Początkowo dziewczynka była strasznie nieufna, ale z czasem uwierzyła, że może z Elizabeth stworzyć rodzinę. Całą historię poznajemy z punktu widzenia Victorii, która obecnie skończyła osiemnaście lat i wraca do wspomnień sprzed kilku lat. Co się stało, że nie została razem z Elizabeth? Dziewczyna próbuje uporać się z przeszłością i jednocześnie odkrywa w sobie niezwykły talent. Zna sekretne znaczenie niemal wszystkich kwiatów i potrafi stworzyć bukiety, które pomagają wielu ludziom w bliżej nieokreślony sposób.

Już sam tytuł nam podpowiada, że w książce dużą rolę będą odgrywać kwiaty i ich znaczenie. Dotychczas nie zastanawiałam się nad tym, co mogą oznaczać poszczególne bukiety, zupełnie nie przywiązywałam do tego wagi. Kwiat to kwiat, prawda? Otóż niekoniecznie! Każdy w nich kryje w sobie informację, której, zupełnie nieświadomi, możemy nie rozszyfrować i nie docenić. Początkowo opisy znaczeń poszczególnych kwiatów mnie nużyły i może nawet przeszkadzały, ale z czasem stwierdziłam, że jest to na swój sposób fascynujące. Spodobała mi się scena, w której bohaterowie wręczając sobie kwiaty, przekazywali sobie istotne wiadomości. Po prostu rozumieli się bez słów. Swoje stanowisko i emocje wyrażali poprzez język, który potrafi zrozumieć niewiele osób. Nie od razu zafascynowała mnie ta sekretna mowa, ale w pewnym momencie uznałam, że ma w sobie coś magicznego. Dzięki temu aspektowi książka w dużej mierze zawdzięcza swój urok.

Akcja powieści płynie w refleksyjnym rytmie, jakby miała na celu uspokoić skołatane nerwy. Jednak nie brakuje w niej emocji, książka jest nimi naszpikowana i nie zawsze są to pozytywne odczucia. Przez większość część lektury odczuwałam nieokreślony niepokój. Historia jednak paradoksalnie pozwala się wyciszyć. Dlaczego? Może właśnie ze względu na istotną rolę kwiatów, które otaczają nas z każdej strony, albo kwestia leży w samym rozegraniu fabuły. Sekretny język kwiatów nie jest książką pełną nieoczekiwanych zwrotów akcji, które trzymają w napięciu i wywołują gamę ambiwalentnych emocji. Nie. Powieść Vanessy Diffenbaugh to zupełnie inny rodzaj lektury, który zmusza do zatrzymania, chwili oddechu i powolnemu rozkoszowaniu się każdym słowem. Przynajmniej takie odebrałam wrażenie. Początkowo trudno było mi się przestawić i wczuć w tę historię, ale kolejne strony ułatwiały mi to coraz bardziej. Były jednak fragmenty, które wprawiały mnie w ogromny smutek i przygnębienie, albo czułam złość z powodu zachowania Victorii i decyzji, które podejmowała.

Nie jestem pewna, czy polubiłam główną bohaterkę. Wydała mi się całkowicie oderwana od rzeczywistości, jakby na niczym jej nie zależało i była święcie przekonana, że nic dobrego nie może ją spotkać. Coś mnie jednak w niej intrygowało, próbowałam zrozumieć jej zachowanie i liczyłam, że w końcu wyjdzie ze swojej skorupy i otworzy się na ludzi. Bardzo też byłam ciekawa Elizabeth i jej stosunków z siostrą, kryła się tutaj jakaś tajemnica. Zastanawiałam się, co musiało się wydarzyć, że przekreśliło siostrzaną więź, a próby ponownego kontaktu były natychmiast gaszone. Autorka nie od razu zdradza nam sekret, tylko powoli odkrywa karty, rozbudzając w ten sposób ciekawość. Grant również jest dość tajemniczą postacią i chyba wzbudził moje największe zainteresowanie i żałuję, że Diffenbaugh tak niewiele poświęciła mu uwagi. Bohaterowie nie są szablonowi, każdy z nich zmaga się z własnymi demonami i ma swoją przeszłość, która go ukształtowała.

Sekretny język kwiatów był dość specyficzną lekturą. Zazwyczaj sięgam po nieco inny typ książek, ale pomyślałam, że warto spróbować czegoś niecodziennego. Trudno mi jednoznacznie wydać werdykt, czy historia stworzona przez Diffenbaugh przypadła mi do gustu. Cały czas z niepokojem śledziłam poczynania bohaterki i to uczucie zaniepokojenia nieco mi przeszkadzało podczas czytania, momentami chciałam książkę odłożyć, ale jakaś siła przyciągała mnie do niej ponownie. Autorka poruszyła trudne tematy, jak życie dziecka w rodzinach zastępczych, czy trudy macierzyństwa, wkładając w to mnóstwo emocji, które bez wątpienia dają się odczuć. Książka na szczęście kończy się pozytywnym akcentem udowadniając, że każdy błąd można naprawić i uzyskać przebaczenie. Sekretny język kwiatów bez wątpienia dostarczy mnóstwo emocji i skłoni do chwili refleksji.