poniedziałek, 31 grudnia 2012

rok 2012 - podsumowanie

Co przyniósł rok 2012? Przede wszystkim odkryłam dwóch nowych autorów, których twórczość bardzo przypadła mi do gustu. Pierwsze miejsce zajmuje George R. R. Martin i jego saga Pieśni lodu i ognia. W zasadzie czytam naprawdę niewiele fantastyki, a do wszelakich powieści science-fiction podchodzę dość sceptycznie i niepewnie, ale w przypadku Martina po prostu pieję z zachwytu. Gra o tron okazała się strzałem w dziesiątkę, dawno już żadna książka tak mnie nie wciągnęła, a kolejne tomy były również dobre (jeśli nie lepsze). Do przeczytania został mi Taniec ze smokami, ale na ten tom przyjdzie czas już w nowym roku.

Drugim tegorocznym odkryciem jest twórczość Jacka Ketchuma. Jego chyba najsłynniejszą powieścią jest Dziewczyna z sąsiedztwa, która zrobiła na mnie niemałe wrażenie. Styl autora jest dość specyficzny i nie każdemu może odpowiadać, jego powieści są pełne realizmu, grozy i okrucieństwa. Fani takich mrocznych klimatów nie zwiodą się na prozie Ketchuma.

Niestety pewna część książek przeczytanych w tym roku okazała się dość przeciętna, które niczym szczególnym się nie wyróżniły. Ot, szybka i przyjemna lektura, o której zapomina się po paru dniach. Jednak znalazło się kilka perełek, które zasługują na uwagę.
Służące okazały się bardzo wciągającą lekturą, teraz wypadałoby obejrzeć film :) Motyl to emocjonująca historia, obok której nie można przejść obojętnie. Z przeczytanych w tym roku powieści Kinga, Dallas '63 było najlepsze. Zupełnie inne oblicze autora, ale równie zajmujące. Nadzieja ogromnie mnie zaskoczyła, jedna z nielicznych książek, która wywołała u mnie tyle emocji. Czytając Sekret Tudorów świetnie się bawiłam, niezwykle ciekawe i intrygujące tło historyczne, a do tego wciągająca opowieść.
        

Co do rozczarowań, to nie było tak źle. Parę książek mnie strasznie wynudziło (Co widziały wrony albo Muskając aksamit) i sięgnęłam po powieści Diany Palmer, które okazały się infantylne, musiałam trafić na straszne gnioty. Tak poza tym nie mogę narzekać :)

W zasadzie nie mam konkretnów planów na przyszły rok, chociaż może nieco bardziej uśmiechnąć się do klasyki, częściej sięgać po powieści fantasy (bo tegoroczne odkrycie okazało się przecież rewelacyjne), a Wy układacie jakieś czytelnicze postanowienia?


Wszystkiego dobrego na Nowy Rok! 

czwartek, 27 grudnia 2012

Uczta dla wron - George R. R. Martin



Tytuł oryginału: A Feast for Crows. Vol. 1 & 2
Tłumaczenie: Michał Jakuszewski
Stron: 510 & 523
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Moja ocena: 5/6


Wspominałam już, że do lektury Gry o tron podchodziłam dość sceptycznie, ale czekała mnie ogromna niespodzianka. Świat wykreowany przez Martina pochłonął mnie bez reszty i bez wątpienia saga Pieśni lodu i ognia jest największym odkryciem tego roku. Dlaczego? Rozległa i tajemnicza kraina, mnóstwo barwnych postaci, niekończące się intrygi, umiejętnie utkana sieć spisków, liczne tajemnice i intrygujące legendy. To tylko niektóre elementy, które składają się na niesamowicie wciągającą historię. Uczta dla wron to czwarty tom sagi i podobnie jak poprzedni został podzielony na dwie części. Z pewnością jest o wiele spokojniejszy niż Nawałnica mieczy, ale o tym napiszę za chwilę.

Martin powołał do życia wielu bohaterów, oczywiście stopniowo się ich pozbywa, ale zaraz pojawiają się kolejni. W Uczcie dla wron przybyło kilka nowych osób, a niektóre drugoplanowe postaci stanęły tym razem na pierwszym planie i odgrywają znaczną rolę. Z drugiej strony można odnieść wrażenie, że autor o paru bohaterach zupełnie zapomniał. Nie przeszkadzało mi, że nie było fragmentów z Daenerys, chociaż przydałoby się wiedzieć, co planuje Matka Smoków. Jestem skora wybaczyć, że Jon Snow nie zabrał głosu, w końcu opowieść z punktu widzenia Sama dostarczała nieco informacji, co się dzieje na Murze. Jednak do czasu, ponieważ Samwell dostał specjalne zadania od nowego Lorda Dowódcy i opuścił Północ, ale nie będę zdradzać szczegółów. Nawet nie odczułam braku Stannisa i niebezpiecznej Melisandre. Ale gdzie się podział Tyrion? W moim odczuciu najlepsza, najbardziej ciekawa i nieprzewidująca postać. Martin stworzył genialnego bohatera, a w Uczcie dla wron nie było o nim ani słowa. Owszem, Cersei o nim wspomina, złorzecząc i życząc mu śmierci w męczarniach, ale to jest zaledwie parę zdań. W Nawałnicy mieczy Tyrion odegrał znaczną rolę, a jego ostatni wyczyn przebił wszystko i to dosłownie przebił, a raczej wbił. A teraz co, na wakacje pojechał? Jak się okazało, był to celowy zabieg, co Martin tłumaczy w posłowiu i zapewnia, że pozostałe postaci pojawią się w kolejnym tomie, ale strasznie brakowało mi tego karzełka.

W tej części mamy okazję przede wszystkim przyglądać się złotowłosym bliźniakom. Cersei popada w coraz większy obłęd i spiskuje, w pewnym momencie zaczęła mi działać na nerwy. Jej postać w poprzednich tomach robiła na mnie większe wrażenie, teraz wydała mi się obłąkaną babą, która lubi patrzeć na swoje odbicie w lustrze i widzieć na swojej głowie koronę. Niezłym dodatkiem było to, że w jej działaniach było nieco makabry i przyznaję, że tylko czekałam, aż się przejedzie na tych swoich kłamstwach. Natomiast Jamie zyskał w moich oczach, chyba w końcu zaczął myśleć. Postać Brienne nabrała też kolorytu, a jej przygody dodawały trochę smaczku. Sansa nadal mnie irytuje, chociaż można zaobserwować jej przemianę i jestem ciekawa, co z tego wyniknie. Momentami miałam wrażenie, że Arya zgubiła gdzieś swoją zadziorność, ale ona na pewno nie powiedziała ostatniego słowa.

W Uczcie dla wron jest o wiele mniej akcji, walki zbliżają się ku końcowi, rżenie koni ucichło, topory i miecze powoli zostają odkładane na bok, ale gra o tron się nie skończyła. Wszyscy obmyślają niecne plany, spiskują i kombinują, jakby tu zyskać dla siebie jak najwięcej. Czytelnik ma możliwość się wyciszyć, uspokoić skołatane nerwy po rzezi, którą dostarczył poprzedni tom, i nabrać dystansu. Ta część jest jakby takim przerywnikiem, czyżby cisza przed kolejną burzą? Martin wprowadził dużo pobocznych wątków, więcej uwagi poświęcił dotychczas mało znaczącym bohaterom. Niektóre fragmenty mogą się wydać nieco nużące, ale moim zdaniem, mimo wszystko, są one potrzebne. Autor z ogromną dbałością opisuje skutki wojny pięciu królów, zabiera nas w różne zakątki Siedmiu Królestw i przybliża panujące nastroje. Martin potrafi wciągnąć w swój świat, który jest dopracowany w najdrobniejszych szczegółach, powoli wyjaśnia niektóre wątki i jakby od niechcenia uśmierca paru bohaterów, ot tak, dla zabicia nudy i w efekcie znowu zlikwidował jedną z moich bardziej lubianych postaci.

Martin zachwycił mnie po raz kolejny, mimo że ten tom jest nad wyraz spokojny, nie czuję się znudzona. Chociaż pod koniec drugiej części akcja ruszyła, Cersei w końcu dostała pstryczka w nos i czytając ten wątek, czułam sporą satysfakcję. Poza tym relacje wróg-przyjaciel zmieniają się z zawrotną szybkością i trzeba naprawdę się skupić, aby zrozumieć kto, z kim i dlaczegoPodziwiam autora za jego wyobraźnię, stworzył niesamowity świat i bez trudu przychodzi mu snucie zajmującej historii pełnej intryg, walk, tajemnic i zaskakujących zwrotów akcji. Uczta dla wron jest obowiązkową książką dla fanów Martina, a tych, którzy jeszcze nie znają tej sagi, zachęcam do sięgnięcia po pierwszy tom. W tym przypadku chronologia jest wskazana, bo naprawdę można się pogubić. Nawet osoby, które nie przepadają za powieściami fantasy, zmienią zdanie za sprawą Pieśni lodu i ognia. Jest to rewelacyjna saga!

poniedziałek, 24 grudnia 2012

świąteczne życzenia :)



Wszystkiego dobrego z okazji Świąt Bożego Narodzenia, dużo spokoju i radości,
miękkich płatków śniegu za oknem,
ciepłych bamboszy przy pachnącej choince
i sypiącym iskrami kominku,
a także wymarzonych prezentów (oczywiście tych książkowych :-)), spełnienia marzeń, samych sukcesów w Nowym Roku i spokoju w sercu.

Wesołych Świąt!

czwartek, 20 grudnia 2012

Pamiętne lato - Lesley Lokko



Tytuł oryginału: One Secret Summer
Tłumaczenie: Małgorzata Żbikowska
Sron: 478
Wydawnictwo: Świat książki
Moja ocena: 5/6


Lesley Lokko jest ghańsko-szkocką pisarką, która wychowała się w Ghanie. Dzięki temu w jej książkach można odczuć lekki powiew egzotyki, co jest ogromnym plusem. Z jej twórczością miałam już wcześniej do czynienia, czytając Świat u stóp. Ta wielowątkowa powieść mnie porwała, a styl autorki bardzo przypadł mi do gustu. Pamiętne lato okazało się równie pasjonującą lekturą, w której nie zabrakło intrygującej tajemnicy, nieszablonowych bohaterów i całej gamy uczuć.

Trudno streścić fabułę tej książki, ponieważ akcja rozgrywa się na wielu płaszczyznach. Poznajemy trzy młode dziewczyny, każda pochodzi z innego kraju, różnią się wyglądem, pozycją społeczną i planami na przyszłość. Maddy jest niepewną siebie aktorką, Julia odnoszącą sukcesy prawniczką, a Niela powściągliwą tłumaczką. Spotykają się dopiero na pewnym etapie swojego życia, ponieważ połączyły je więzy rodzinne. Każda z nich oddała serce jednemu z braci Keelerów. Keelerowie to dość majętna rodzina, jednak stosunki między nimi dalekie są ideałowi. Co zaszło w dalekiej przeszłości między braćmi, że teraz nawet nie potrafią przebywać ze sobą w jednym pokoju? Maddy, Niela i Julia starają zrozumieć i dostosować do tej niełatwej sytuacji, ale każda  z nich czuje się nieswojo w towarzystwie Diany, która jest ich teściową. Diana natomiast skrywa własną tajemnicę i boi się, że wyjawienie prawdy zniszczy wszystko, na co pracowała tyle lat.

Pamiętne lato urzekło mnie z kilku powodów. Przede wszystkim na uznanie zasługuje kreacja bohaterów, która dopracowana jest w najdrobniejszych szczegółach. Mamy tu do czynienia z całą feerią charakterów i poglądów, ponieważ każda z postaci wyróżnia się usposobieniem, podejściem do życia, ma inny bagaż doświadczeń. Widać wyraźny kontrast między poszczególnymi osobami i autorka w umiejętny sposób poruszyła tutaj problem nietolerancji i nierówności społecznej. Bardzo mnie zaintrygowała postać Nieli i z dużym zainteresowaniem śledziłam jej losy. Wydaje mi się, że jest najbardziej wyrazistą postacią, ma za sobą niełatwą i przykrą przeszłość, ale małymi kroczkami udało jej się odnieść sukces i odnaleźć szczęście. Julia też wydawała się ciekawą osobą, ale moja sympatia do niej zmalała gdzieś tak w połowie książki. Gdy byłam pewna, że już poznałam bohaterów i wiedziałam, czego mogę się po nich spodziewać, czekała mnie kolejna niespodzianka. Kilka razy byłam zaskoczona, a wręcz rozczarowana ich decyzjami. Uważam, że autorka wykonała kawała dobrej roboty i stworzyła niezwykle barwne postaci, które potrafią wywołać wiele sprzecznych emocji.

Kolejnym atutem tej powieści jest miejsce akcji, a raczej miejsca, ponieważ mamy okazję przenieść się różne zakątki świata. Większość czasu spędzamy w Londynie, ale historia również rozgrywa się w ogarniętą wojną Afryce, głośnym Nowym Jorku, gdzie podobno spełniają się marzenia, czy też w pięknej posiadłości na południu Francji. Ta różnorodność nie pozwala na nudę, tylko powoduje, że cała historia jest jeszcze bardziej intrygująca. Poza tym ciekawym wątkiem są relacje Josha z braćmi i autorka dość długo trzyma nas w niepewności, co jest powodem tej jawnej niechęci i napiętych stosnuków między nimi. Czy pewne zdarzenie z przeszłości na zawsze przekreśliło szansę na zgodę? Do tego jeszcze trzeba dodać tajemnicę, którą pilnie strzeże Diana. Kobieta jest przekonana, że ujawnienie tego sekretu zniszczy rodzinę. Powieść bez wątpienia jest wielopłaszczyznowa i niezwykle wciągająca. Pojawia się wiele wątków, ale wszystkie w pewnym momencie się łączą i znajdują punkt wspólny.

Przeczytawszy Świat u stóp byłam zachwycona tą powieścią i do dzisiaj pamiętam, jak przeżywałam tę lekturę. Jednak w przypadku Pamiętnego lata mój entuzjazm jest już nieco mniejszy. Dlaczego? Nie chodzi o to, że książka jest  gorzej napisana, czy historia nudna i przewidywalna. W żadnym wypadku! Po prostu byłam rozczarowana niektórymi sytuacjami, które zupełnie nie potoczyły się po mojej myśli. Ale przecież o to chodzi w literaturze, aby zaskoczyć czytelnika i wywołać u niego masę emocji, prawda? Nie można nazwać Pamiętnego lata szablonową pisaniną o miłości, takie zaszufladkowanie byłoby bardzo krzywdzące. Owszem, jest to historia przede wszystkim o uczuciach, ale również o niełatwych wyborach i konsekwencjach, którym trzeba sprostać. Jest to książka o poszukiwaniu własnej tożsamości, o walce z samym sobą i szczęściu, które łatwo można zniszczyć. Jestem przekonana, że każdy odnajdzie w tej historii coś dla siebie. 

piątek, 14 grudnia 2012

Mam na imię Księżniczka - Sara Blædel



Tytuł oryginału: Kald mig Prinsesse
Tłumaczenie: Iwona Zimnicka
Sron: 352
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Moja ocena: 3/6


Pewnie zdążyliście zauważyć, że mam słabość do kryminałów, a te skandynawskie bardzo przypadły mi do gustu. Twórczość Sary Blædel intrygowała mnie od dłuższego czasu i w końcu nadarzyła się okazja, aby przeczytać książkę autorstwa tej duńskiej pisarki. Z wielką chęcią przeniosłam się z mroźnego Oslo i zaśnieżonych Helsinek do Kopenhagi. Mam na imię Księżniczka jest drugim tomem serii kryminalnej, ale niezrażona nieznajomością pierwszej części, zabrałam się do czytania. Jak wypada pani Blædel na tle innych pisarzy z Północy?

Młoda kobieta zostaje brutalnie zgwałcona w swoim mieszkaniu i sprawa ta zostaje przydzielona asystent kryminalnej Louise Rick. W trakcie dochodzenia na jaw wychodzi, że kobietę zgwałcił mężczyzna, którego poznała na portalu randkowym. Wymiana maili i pierwsze spotkanie nie zapowiadały tak wstrząsających skutków. Oczywiście podał fałszywą tożsamość i teraz jest trudny do wyśledzenia, ponieważ ofiara nie potrafi podać jego rysopisu. Kilka dni później dochodzi do podobnej napaści, ale skutki są już bardziej dramatyczne, ponieważ kobieta umiera. Pojawia się nikły trop, ale okazuje się mało pomocny. Policja nie próżnuje, ale nie może też pochwalić się sukcesem, dodatkowo prasa dorzuca swoje trzy grosze i rozdmuchuje sprawę. Gwałciciel jest nadal na wolności i szuka kolejnych ofiar. Louise podejmuje działanie, mając nadzieję, że w ten sposób odszuka sprawcę.

Motyw, którym posłużyła się autorka konstruując fabułę, jest bardzo na czasie. Obecnie duża część osób poznaje się przez Internet, a portale randkowe cieszą się niemałą popularnością. Można napisać na ten temat osobny referat, uwzględniając wady i zalety takiego wirtualnego poznawania się. Czy jest to w ogóle bezpieczne? Trzeba się mieć na baczności, nikt nie ma stu procentowej pewności, kto jest po drugiej stronie komputera i jakie są jego rzeczywiste zamiary. Czat, wymiana maili to może i całkiem sympatyczna sprawa, ale finał takiej znajomości może nie być wcale taki łatwy do przewidzenia. Sara Blædel wykorzystała popularność portali randkowych do swojej intrygi i prawdę mówiąc niczym szczególnym mnie nie zaskoczyła. Czarujący i szarmancki mężczyzna okazał się w rzeczywistości gwałcicielem o sadomasochistycznych skłonnościach. W pewnym momencie zdziwiło mnie, że główna bohaterka nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo świat wirtualny jest rozpowszechniony. Cała fabuła książki krąży wokół poznawania się przez Internet, do tego można dodać szukanie sprawcy i stan psychiczny ofiar. Powiedziałabym, że wyszło to dość przeciętnie.

Jak już wspomniałam Mam na imię Księżniczka jest drugim tomem serii, ale nieznajomość poprzedniej części nie jest konieczna, bez problemu można się odnaleźć w fabule. Ten kryminał nie powalił mnie na kolana, czytałam go raczej z umiarkowanym zainteresowaniem. Wszystko było jasne od samego początku, żadnych pokręconych intryg, niewiadomą był tylko sprawca. Zabrakło mi tutaj różnych tropów i całego szeregu podejrzanych, abym sama mogła szukać rozwiązania. Autorka tak manewruje akcją, że czarny charakter pojawia się niemal na samym końcu. W głowie nie kłębiły mi się myśli typu: niemożliwe, nie wpadłabym na to, że to on, bo wcześniej ta postać w ogóle nie zwróciła mojej uwagi, zaledwie o niej wspomniano. Zakończenie więc nie zrobiło na mnie większego wrażenia, zabrakło mi ciągłej niepewności i napięcia. Pomijając całą intrygę kryminalną, zostało również opisane życie prywatne Louise i jej problemy osobiste, jest to jakiś plus, bo ubarwia nieco fabułę. Podsumowując, szału nie było, ale możliwe, że się skuszę na kolejną książkę tej autorki. Na chwilę obecną Sara Blædel nie zawędruje jednak na czołówkę moich ulubionych pisarzy.

niedziela, 2 grudnia 2012

Dobry początek - David Nicholls



Tytuł oryginału: Starter for ten
Tłumaczenie: Mira Czarnecka
Sron: 495
Wydawnictwo: Wielka Litera
Moja ocena: 3/6


David Nicholls jest brytyjskim pisarzem i scenarzystą a z jego twórczością miałam już wcześniej do czynienia. Jakiś czas temu czytałam Jeden dzień i książka była bardzo dobra, do dzisiaj miło ją wspominam. Autor zafundował niebanalną, wzruszającą historię, która potrafiła zaintrygować. Pełna dobrych przeczuć sięgnęłam więc po Dobry początek. Czy i tym razem moje wrażenia były podobne? Otóż lektura tej powieści okazała się nieco męcząca i nudnawa, ale o tym za chwilę.

Brian Jackson zaczyna nowy etap w swoim życiu. Studia jawią mu się pełne wyzwań i widzi w nich szansę na zaprowadzenie zmian. Ma oczywiście sporo planów, począwszy od pisania wierszy, poprzez nauczenie się palenia papierosów, a kończąc na znalezieniu pięknej dziewczyny. Poza tym pragnie wziąć udział w popularnym teleturnieju wiedzy, jednak eliminacje nie idą po jego myśli, ale na skutek zbiegu okoliczności Brian trafia do drużyny. Chłopaka pochłania życie studenckie, które stwarza mu niemało trudności. Jego prace pozostawiają wiele do życzenia, na wykładach nie potrafi sformułować własnych myśli, albo unika zajęć. Brian uważa, że te niepowodzenia należy przypisać temu, że jest śmiertelnie zakochany i na niczym innym (niż obiekt jego westchnień) nie potrafi się skupić. Czy wybranka jego uczuć również podziela ten stan? I jak Brian poradzi sobie w turnieju?

Nie mogę nie wspomnieć o głównym bohaterze, który jest zarazem narratorem. Całą historię poznajemy z punktu widzenia Briana, który dzieli się swoimi przeżyciami i mnóstwem mniej lub bardziej wartościowych przemyśleń. Stajemy oko w oko z nastolatkiem u progu dorosłości, który właśnie zaczął studia. Chłopak ma wiele ambitnych planów, chce zaistnieć, wykazać się, być po prostu kimś. Dzięki narracji pierwszoosobowej mamy bezpośredni wgląd w myśli i emocje bohatera, który nic przed nami nie ukrywa, poznajmy Briana z każdej strony. Początkowo byłam rozbawiona jego sposobem bycia, podejściem do zmian, które pragnął w sobie zaprowadzić. Z czasem jednak Brian wzbudzał we mnie coraz większe politowanie. Jego wpadki i poczucie humoru, które mnie bawiło i było na swój sposób urocze, później wydało mi się po prostu żenujące. Próbował udawać wyluzowanego i inteligentnego faceta, a w rzeczywistości wyglądało to zupełnie inaczej i często się kompromitował. Na siłę próbował być zabawny, co spotykało się z konsternacją u rozmówcy. Rozumiem, Brian był w okresie, w którym próbował odkryć samego siebie i odnaleźć swoje prawdziwe ja, ale coś mi w nim przeszkadzało. Nie jestem pewna, czy go polubiłam, bo zaczął mi działać na nerwy. Nie mogę zaprzeczyć, że kreacja bohatera jest dopracowana, bo w końcu to on gra tu pierwsze skrzypce, jest podstawą całej powieści. Jednak mimo wszystko ciekawszą postacią wydała mi się Rebecca, która miała niezły charakterek, chociaż pojawiał się dość rzadko. Warto też wspomnieć o Alice i zadać sobie odwieczne pytanie, które może budzić kontrowersje. Piękny musi oznaczać również dobry? Niektórzy są przekonani, że te dwa słowa to synonimy, zatem z urodą w parze zawsze idzie inteligencja, szlachetność i mnóstwo innych pozytywnych cech. Tak jest i już. Otóż wcale niekoniecznie. Myślę, że Nicholls całkiem zgrabnie zarysował ten problem i przedstawił swój punkt widzenia, z którym wiele osób może się zgodzić.

O czym właściwie jest Dobry początek? O poszukiwaniu własnej tożsamości, próbie spełniania marzeń, po części również o miłości. Ciekawym elementem była też relacja Briana z matką i swoimi najlepszymi przyjaciółmi. Powieść dobrze się czytało, ale w pewnym momencie mnie znudziła. Ciągłe wałkowanie tego samego tematu i konkluzje, które donikąd nie prowadziły. Kilka fragmentów mnie nużyło, wydały mi się zupełnie nie potrzebne i przegadane. Myślę, że jakby uszczuplić nieco stron, to powieść i tak by na niczym nie straciła. Kolejna kwestia, książka ma być z założenia zabawna, przynajmniej takie zapewnienie znajduje się na okładce. Jak to naprawdę wygląda? Przyznaję, parę razy się zaśmiałam, chociaż humor jest dość specyficzny i nie każdemu może odpowiadać. Pojawiło się kilka żartów sytuacyjnych doprawionych szczyptą ironii, które były niezłe i zgrabnie wpasowały się w akcję. Z drugiej strony parę razy chciałam powiedzieć Brian, litości. Weź się ogarnij! Niektóre sytuacje już nie były śmieszne, tylko komiczne i to w negatywnym znaczeniu.

Trudno porównać tę powieść do Jednego dnia, bo książki są zupełnie o czymś innym, ale tym razem poczułam się rozczarowana. Czytałam bez większego entuzjazmu, poza tym jedno zdanie na okładce streściło całą fabułę książki! No ludzie kochani, jak mam się cieszyć z lektury, kiedy wiem, co się stanie i żadna sytuacja mnie nie zaskoczy? Chyba przestanę czytać te opisy, bo robią więcej szkody niż pożytku. Co do samej powieści, to podsumowując: jest to straszny przeciętniak. Można przeczytać, ale na mnie większego wrażenia książka nie zrobiła. Za tydzień pewnie już w ogóle nie będę o niej pamiętać.